wtorek, 27 grudnia 2011

Piszą, piszą...

Zanim i ja napiszę - bo przecież tak bardzo tęsknisz za choćby kupką pikselików ode mnie - powiadamiam, że napisali o mnie. Nie tylko o mnie zresztą. Weganizm okiem laika. Chyba strawny :) KLIK!



A tutaj recenzja z zaprzyjaźnonego "Majonez vs Hummus" (ciągle trwam przy opcji "hummus rulez"):

KLIK!


piątek, 11 listopada 2011

Z ziemi włoskiej do Polski - TROTTOLE!


W ramach świątecznych czynności, obiad z ziemi włoskiej to Polski - trottole (czyli bączki) - kolorowy makaron z sosem pomidorowym, z szalotką, czosnkiem i pietruszką.

Bardzo świątecznie.

wtorek, 25 października 2011

Nagła interwencja Anioła

Gospodarz domu przy ulicy Alternatywy 4 doznał wzburzenia na widok kompozycji kolorystycznej, jaka powstała w efekcie dezynwoltury, braku społecznej odpowiedzialności i nieobywatelskiej postawy jednej z lokatorek.

Takoż, ja sobie pofantazjowałam i wymieszałam trzy kolory soczewicy w zapiekance. A do tego inne warzywa. Efekt wywołał pewną konsternację. Początkowo nie było w niej groszku, który dodałam w nadziei na polepszenie walorów wizualnych... Na próżno. No, bo jak to teraz wygląda??? No...? Ale, czy ktoś się czepia koloru mielonych, albo wątróbki, albo kaszanki, albo zrazów? Nie często. Więc nie ma co za dużo wymyślać.

Jak się wymiesza czerwony, czarny  i zielony, to musi wyjść brązowy. To rudymenta wiedzy o kolorach!


Jeśli kogoś jednak widok nie zniechęca, to dodam, że w smaku było naprawdę, naprawdę wielce okej! Jadłam to na ciepło, potem jeszcze na zimno, a potem na kanapkach.


Składniki:


- 1 kubek soczewicy czerwonej
- 1 kubek soczewicy czarnej (black beluga)
- 1 kubek soczewicy zielonej
- 1 spora cebula
- 2 marchewki
- 1 pietruszka
- groszek konserwowy


Preparacja w skrócie:

Cebulę kroję w kostkę, marchew i pietruszkę ścieram na tarce.  Wszystko razem podsmażam chwilę na gorącej oliwie, z dodatkiem soli i pieprzu. Po kilku minutach zalewam całość 3 kubkami wody (potem dolewam więcej, zależy jak soczewica wchłania wodę, chodzi o to, żeby się nie przypalała, a żeby na końcu nie odlewać wcale wody). Gotuję niemal do miękkości, po czym zakrywam garnek i odstawiam na kwadrans.

I to już. Nie należy oceniać tego po wyglądzie!






niedziela, 23 października 2011

Ko..ko...ko... kokosowe kurki love!

Jesień odwróciła od nas słoneczną twarz i ostatni raz machnęła złotym warkoczem na odchodne. Będzie teraz, oj, niewesoło. Dzisiaj rano był przymrozek i szron. Serio. Byłby to zapewne powód do płaczu, gdyby nie szereg oczywistych zalet nadchodzącego zimna w powietrzu (a wkrótce później także zimy w kalendarzu), takich jak lodowisko o rzut beretem oraz fakt że w całkiem dobrze wyglądam w beretach, czapkach i innych takich nagłowach.

Póki jednak jeszcze jesiennie, podrzucam przepis na sos kurkowy - niekwestionowany hit stołu.

Kasza gryczana z sosem kurkowym to dość tradycyjne polskie jedzenie, zawierające - według starego przepisu - góry masła i morze śmietany. A tu nie, nie łapiemy sadła na zimę bo oliwa i mleko kokosowe tworza zgrabną alternatywę. Na tym polega dość istotna modyfikacja, bo reszta to oldschool. I mam tu na myśli zarówno pomysł, jak i wykonanie.

Obieraliście kiedyś kurki? To jest robota w starym stylu - polecam jako czynność socjalizującą przy wspólnym gotowaniu. Moczenie, płukanie, wydziobywanie mchu, odcedzanie, krojenie... I jeśli się w trakcie tej czynności nie pokłócicie, to i kolacja będzie miła.

I efekt będzie tak piękny (tak, jestem wobec tych kurek bezkrytyczna):




Składniki (dla 4 osób):

- duże pudełko kurek (kill me, nie wiem, ile ważyły, ale myślę, że ok 500-600 g)
- 2-3 cebule
- garść pokruszonych orzechów włoskich
- kilka łyżek mączki grzybowej* (można nie dodawać, dodaje potrawie dużo uroku)
- pęczek pietruszki
- puszka gęstego mleka kokosowego
- oliwa, sól, pieprz.

- kasza gryczana lub inna (kiedyś użyłam kuskus i było bardzo smaczne!)


Porządek czynności:

1. Na początek najtrudniejsza część prac: kurki moczę w ciepłej wodzie na ok - 15 minut. Robię to w zlewie, żeby miały sporo miejsca. Po tym czasie płuczę, zalewam wodą ponownie i, biorąc każdą do ręki, obieram z mchu, ewentualnie kroję gdy są duże i wrzucam do cedzaka. Lepiej, żeby nie miały za dużo wody, bo i tak sporo wypuszczą.

2. Pokrojoną cebulę podsmażam na oliwie z solą, żeby się nie spaliła, tylko zeszkliła.

3. Partiami dodaję kurki, zwiększając gaz. Jeśli wypuszczą bardzo dużo wody, to ją odlewam; potem się przyda, ale na razie chodzi o to, żeby grzyby się podsmażyły, a nie gotowały.

4. Kiedy kurki są porządnie podduszone z cebulką (ok 15-20 minut) dorzucam pokruszone orzechy i doprawiam całość solą i pieprzem.

5. Po kolejnej chwili, dolewam mleko kokosowe, dosypuję mączkę grzybową i, ewentualnie, wcześniej odlany płyn spod grzybów.

6. Teraz już na zmniejszonym ogniu, gotuję całość kolejne 15-20 minut, aż naturalnie zgęstnieje, część płynu wyparuje a smak grzybów przejdzie do mleka kokosowego (sos robiony na szybko jest za słodki).

7. W tym czasie gotuje się kasza.

8. Na koniec jeszcze doprawiam (to danie potrzebuje raczej sporo pieprzu) i dodaje sporo pietruszki.

Doskonałym sezonowym towarzystwem dla tej potrawy jest zupa dyniowa i tarteletki z gruszkami. SPRAWDZONE. Działa.


* mączka grzybowa powstaje po zmieleniu na proszek suszonych grzybów leśnych. Moja mama robi taką mączkę co roku z nóżek od grzybów, bo kapelusze wykorzystuje do innych potraw, do zup, bigosu itd. 



czwartek, 29 września 2011

Things are getting bad. Send more cookies!

Czasami marzę o resecie pamięci, takim jak w Eternal  Sunshine of the Spotless Mind. Ech! 

Nie twierdzę, że ciastko mogą w tym względzie pomóc, ale na pewno nie zaszkodzą. Nie, nie promuję zażerania zmartwień - chodzi mi raczej o to, że robienie ciastek może mieć działanie uspokajające. A kolejny etap - rozdawanie znajomym, bardzo cieszy. 

Wiewiórki są przecież urocze. Twarde, niczym płyta paździerzowa - dokładnie tak, jak już wspominałam. Ale znalazły swoich oddanych wielbicieli. Bo - tylko popatrz - czy można im się oprzeć? 


Przepis jest przerobionym przepisem na tradycyjne kruche ciastka.

Herbatniki: korzenno-orzechowe wiewiórki (porcja na ok 50 ciastek)

Składniki:
  • 3 szklanki mąki pszennej
  • 1 szklanka mąki pszennej razowej
  • 1 szklanka cukru
  • 0,5 szklanki oleju słonecznikowego (ja dałam więcej i były trochę za tłuste więc uwaga)
  • 1 szklanka letniej wody (w razie potrzeby trochę dolać)
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka cynamonu/przyprawy do pierników
  • kilka łyżek zmielonych orzechów/migdałów (ale tak na mąkę zmielonych)

Przygotowanie:

Wszystkie składniki suche wymieszać, mąkę przesiewając z proszkiem przez sito. Następnie dodawać po trochu oleju i wody. Na początku mieszałam łyżką, potem ręką, aż ciasto miało konsystencję... ciasta. 

Nie ma jakoś szczególnie uzasadnienia aby umieszczać ciasto w lodówce (to ma rzeczywiście sens, kiedy używamy tłuszczu w typie masło/margaryna), ale z pewnością dobrze zrobi ciastu odczekanie chwili w przykrytej misce. W tym czasie można nagrzać piekarnik do 174 stopni. 

Ciasto wałkujemy na grubość >5mm, w razie potrzeby podsypując mąką i wykrawamy dowolne kształty. Piecze się ok. 10 minut, w zależności od piekarnika. 

Praktyka mi podpowiada, że fajniejsze kształty lepiej smakują.  


niedziela, 25 września 2011

Niech przemówią naleśniki


Czasami nie trzeba mówić nic, żeby powiedzieć wszystko

Owsiane naleśniki to cudowny pomysł na śniadanie, a naleśniki w kształcie serca to po prostu cudowny pomysł. Te naleśniki robiłam już dawno (kiedy jeszcze kwitły bratki, czyli chyba w maju) i jest to kolejny przepis wrzucany z szuflady.
Przepis jest banalnie łatwy.

Składniki:
  • 2 kubki płatków owsianych
  • 1 spore jabłko
  • 1 szklanka mleka roślinnego (ja zużyłam nawet nie całą szklankę)
  • 1 łyżka cukru
  • szczypta soli
  • 1 płaska łyżeczka sody
  • 2 łyżeczki siemienia lnianego
  • olej do smażenia

Przygotowanie:
Z płatków trzeba zrobić mąkę owsianą (albo prawie mąkę -w każdym razie, trzeba je porządnie rozdrobnić malakserem albo blenderem, a w najgorszym wypadku posiekać nożem), którą następnie miesza się z pozostałymi produktami suchymi. Następnie łączy się je z mlekiem i jabłkiem, startym na drobnej tarce na mus.

I to już. Piecze się na niedużej ilości tłuszczu. Do uzyskania kształtu serca użyłam specjalnej foremki, kładzionej na patelnię, ale można równie dobrze wycinać kształty z naleśników już po upieczeniu (jest to sposób szybszy, ale generuje liczne odpadki, które są oczywiście smaczne i jadalne, ale nieszczególnie ładne)

A potem się z dżemem je je. Je, je, je...




sobota, 24 września 2011

Adzuki, współpracujże, do stu piorunów!

Mam w schowku jedenaście zaległych propozycji. Ale nie wszystko rzucę na raz. Po kolei

Na początek pomysł, który od dawna mnie dręczy i nigdy nie udało mi się go zrealizować na piątkę. Chodzi o kotlety z fasoli adzuki. Pierwszy raz próbując, spaliłam fasolę, więc powiedzmy, że to moja, a nie jej wina. Ale drugi raz wszystko robiłam jak trzeba, a kotleciki wyszły dość suche i twarde. Smaczne, ale nie szczególnie odpowiednie w odbiorze.

Muszę jeszcze pokombinować.


Składniki (na ok 10 kotlecików):

  • 1 kubek fasoli adzuki
  • 1 cebula
  • 1 pietruszka
  • łyżeczka siemienia lnianego
  • kilka łyżek koperku
  • sól, pieprz

Przygotowanie:

Fasolkę ugotowałam do 3/4 w osolonej wodzie. W tym czasie pokrojoną cebulę i pietruszkę poddusiłam razem na oliwie. Fasolkę po ugotowaniu odcedziłam, ale wodę od gotowania zostawiłam. Po wymieszaniu warzyw z lekko niedogotowaną fasolką, zmieliłam wszystko malakserem, dodając łyżeczkę siemienia lnianego, nieco wody od gotowania fasoli, sól, pieprz i koperek.

Z masy uformowałam kotleciki i usmażyłam w rondelku, w dość głębokim tłuszczu.

Po odsączeniu nadmiaru tłuszczu na papierowym ręczniku, można jeść. Chyba dobrze podawać takie rzeczy z surowymi warzywami - zawsze wydaje mi się, że jedząc produkty smażone, trzeba się podeprzeć surowizną jako pomocą.

Może można by to zrobić lepiej? Czekam na sugestie!

piątek, 23 września 2011

"Potem leżeli oboje na piasku, dotykając się ramionami"

Pierwszy dzień jesieni pachnie sezamem. Prażyłam dzisiaj spora ilość, początkowo, żeby zrobić gomasio. A potem - jak się okazało - jeszcze winnym celu. Kiedy po uprażeniu przesypałam sezam do miski i zanurzyłam palce w ciepłych jeszcze, złotych ziarnach, wyobraziłam sobie, że lato się wcale nie skończyło, że jestem na plaży, a moim jedynym zajęciem jest przesypywanie czasu w klepsydrze dłoni.

A tu - nie da się ukryć - z drzewa spadł liść w barwach słonecznej wyspy. 

Moją propozycją na to popołudnie jest pasta sojowo-sezamowa. Dobra do chleba, placków pszennych albo jako przekąska. Nadałam jej formę kulek, która ma wysokie walory estetyczne - tak podana pasta wygląda o wiele bardziej elegancko, niż po prostu włożona do salaterki. Szczególnie dobrze sprawdzi się jako jedzenie imprezowe/piknikowe, jeśli kulki umieści się w rożkach z tortilli.

Składniki (ok. 10 porcji = kulek mieszczących się w dłoni):
  • 1 kubek ziaren soi
  • 5 łyzek oliwy/oleju sezamowego
  • 1 ząbek czosnku
  • kilka łyżek siekanej natki pietruszki lub innych ziół
  • 1-2 łyżki octu winnego jabłkowego (jak kto lubi)
  • sól, pieprz w ilości, jaka Ci odpowiada
  • ok. 10 łyżek ziaren sezamu

Przygotowanie:

Soję ugotować do miękkości w osolonej wodzie, najlepiej wcześniej, np. poprzedniego dnia. Ugotowane i wystudzone ziarna po prostu rozdrabnia się blenderem z pozostałymi składnikami, oprócz sezamu. Pasta powinna być bardzo gęsta , żeby uformowane z niej kule zachowywały kształt. Sezam trzeba prażyć na suchej patelni, aż będzie złocisty. Kiedy trochę ostygnie (uwaga, sezam ma nasiona oleiste i dlatego dość długo pozostaje gorący!), używamy go do obtaczania kulek, uturlanych z pasty sojowej.

Naprawdę, bardzo smakowite. Polecam szczerze!






czwartek, 22 września 2011

Carpaccio buraczkowe

Nie wyobrażałam sobie, że będą mi smakować buraczki surowe. Zapytasz może, czy nigdy nie jadłam surówki z tartych buraków... otóż CHYBA nie. Chyba zawsze buraczki które jadłam (a bywało to najczęściej jeszcze w czasach schabowych i mielonych) były jarzyną ugotowaną wcześniej, startą i podduszoną z zasmażką (seniorki mojej rodziny uznają do dziś, że nie ma to jak smalcowa zasmażka do buraczków...). Innymi słowy - te buraczki zawsze smakowały innymi smakami niż ich własny. 

A smak surowych buraczków - nie wiele kombinując - nie szczególnie mi odpowiadał... ziemisty taki, zimny i toporny.

Jakiś czas temu przytaczałam opinię Toma Robbinsa o buraku. Ociec agenta Swittersa i kowbojki o długim kciuku maluje wizerunek buraka jako najbardziej emocjonalnego z warzyw: krwawiącego, przypominającego smakiem o swoim pochodzeniu, namiętnie złączonego z ziemią i nieustannie noszącego na sobie jej smak i zapach...

Może więc to przez zazdrość wobec komunii buraków z płodną ziemią, nigdy ich nie pokochałam naprawdę. Musiałam je wykąpać w aromatycznym occie i oliwie, żeby zapomniały zapach Ziemi i stały się dla mnie nieznane i atrakcyjne. Rozumiesz, już jak to działa.


Carpaccio z buraków:

- buraki (najlepiej małe, jak najbardziej podłużne)
- oliwa
- ocet balsamiczny
- natka pietruszki
Brak wyznaczonej ilości wynika z tego, że przepis można rozszerzać w nieskończoność, według proporcji.

Przygotowanie:

Co istotne, carpaccio trzeba przygotować przynajmniej na kilka godzin przed podaniem. A można nawet poprzedniego wieczora. Chodzi o to, żeby buraczki przeszły smakiem balsamicznej marynaty, a smak octowy stał się ledwie wyczuwalny (po prostu się ulotni). 

Marynatę przygotowuje się, dodając do oliwy ocet balsamiczny, w proporcjach 5:1, tzn na 5 części (np. łyżek) oliwy, przypada 1 część octu. Oczywiście, według preferencji możesz dodać więcej octu, ale przeze mnie przemówiła z rzadka nawiedzająca mnie przezorność.

Najtrudniejszym elementem przygotowań jest pokrojenie buraczków. Cieniuteńko. Plasterki mogą być niemal przejrzyste

Potem już tylko wymieszać jedno z drugim i odstawić na kilka godzin do lodówki w zamkniętym pudełku. Marynaty nie powinno być za dużo. Przed podaniem trzeba plasterki lekko odsączyć. Dobrze smakuje z natką pietruszki. 

Poziom żelaza skoczył mi tak, że magnesy na lodówce zaczęły z drżeniem przesuwać się odpowiednio do drogi, która poruszałam się po kuchni :)



Smacznego.

wtorek, 5 lipca 2011

A ku ku

Była przerwa.

Bo blogger się zbuntował przeciwko mnie i zabrał mi część postów, a taka zniewaga krwi wymaga, więc i ja zbuntowałam się przeciwko niemu (lub niej - jeśli blogger, to platforma bloggingu). Założyłam blog na creativeggie.wordpress.com i przeniosłam tam całą zawartość Kreacji w Kuchni. I co? Doskonały plan zemsty i bojkotu spalił na panewce, bo nie mam czasu i energii  uczyć się obsługi interfejsu wordpressa, który w dodatku do najbardziej klarownych nie należy. W związku z powyższym, powracam kornie na łono roztargnionego, ale za to prostego w obsłudze i przyjemnego w oglądzie bloggera.

W folderach zalega kilka ciekawostek, które całkiem niedługo odkryję dla Ciebie. 

Choć przyznaję, że ostatnio moje kulinarne aktywności ograniczały się do koniecznego minimum.

Ale fasolę jaś na jutro zamoczyłam, ha!! Pójdę do nieba!

piątek, 1 lipca 2011

Ratatuj pizza, czyli bieda nad Śródziemnym.

Pizza to takie biedne włoskie jedzenie.

Ratatouille to takie biedne francuskie jedzenie.

Uwielbiam i jedno i drugie i je oba razem. Zrobiłam pizzę z ratatouille.

Najprościej na świecie: najpierw upichciłam ratatouille, potem na spodzie od pizzy (ciasto kupiłam gotowe, zła ja) rozłożywszy, upiekłam. Smakowitość. A w dodatku w parku, na kocyku, w miłym towarzystwie TiruRiru i Dorotki. Przygotowaliśmy się wybornie: chłodne białe wino, espresso w termosie, prawdziwe, nie jednorazowe naczynia i sztućce. Tak lubię. O, jak lubię!




Ratatouille pizza:
* 1 ciasto do pizzy
* 3 cebule
* 2 papryki
* 1 cukinia
* bakłażan
* 4 pomidory
* 1 łyżka suszonego tymianku
* pęczek natki pietruszki
* oliwa
* sól, pieprz

Ciasto leżakuje na razie w lodówce. A my kroimy. Co najlepsze, wszystko kroi się w duże, mało eleganckie kawałki. Bardzo mi się podoba to krojenie na łapu capu, chociaż krojenie - jako takie - to jedna z moich ulubionych czynności i jedyny w swoim rodzaju sposób na zen w ciągu dnia.

A więc, cebulę w duże pióra, paprykę w konkretne paski, cukinię w plastry, bakłażan w kostkę, pomidor w dowolne cząstki. I pietruszkę rach – ciach, też bez specjalnego sentymentu.

Jedyne warzywo, któremu trzeba poświęcić trochę więcej uwagi jest bakłażan. Przed pokrojeniem go w kostkę, plastry trzeba standardowo posolić i odstawić na ok 30 minut do lodówki. Kiedy puszczą wodę, zetrzeć sól papierowym ręcznikiem, lekko wysuszyć i kontynuować krojenie. W tym czasie reszta może się już pichcić. Po kolei.

W garnku, najlepiej płytkim a szerokim, podgrzewamy oliwę. Gdy jest gorąca, wrzucamy cebulę. Lekko ją solimy, żeby uniknąć spalenia. Chcemy ją tylko zeszklić (nie wiem, kto i kiedy to wymyślił, ale działa!). W pewnych odstępach czasowych (tak co ok. 5-10 minut) dorzucamy kolejne składniki: tymianek roztarty w dłoniach, paprykę, cukinię, bakłażan a na samym końcu pomidory. Po kolejnym kwadransie duszenia na wolnym ogniu, doprawiamy solą (ostrożnie! Bakłażan był słony i solona była cebula!) i pieprzem. Jeszcze tylko natka pietruszki. Pachnie wyśmienicie!!

Zwyczajne ratatouille dusi się nieco dłużej, ale to miało być na pizzę, więc nie chciałam go rozgotować.
Ciasto po wyjęciu z lodówki rozwijamy i rozkładamy na blaszce. Pieczemy w temp. 200 stopni w dwóch etapach: 3-4 minuty solo, tylko posmarowane z wierzchu oliwą a potem ok 5 minut z wyłożonym na wierzch farszem.

A czy wiesz, że polskie słowo „raciacia”, oznaczające nieład, albo misz-masz, pochodzi od słowa „ratatouille”? Czy to nie urocze?

Pyszny jest ten kulinarny misz-masz francusko-włoski.

Mmm…

Obiad w parku w gorące popołudnie - bezcenny!


piątek, 20 maja 2011

tajskie - rajskie!

Kto mi powie, że gotowanie jest czasochłonne, tego nazwę przesadzaczem i wymyślaczem. Ja to dzisiaj po raz kolejny obaliłam. Ale nawet mnie zaskoczyło, jak szybko zrobiłam to tajskie rajskie szamanie.

W jedzeniu o to, według mnie, chodzi: żeby gotować krótko, mieć mało zmywania a dużo radości z jedzenia.

To spełnia wszystkie warunki. Smakowało mi szalenie, więc polecam bez oporów.


Składniki (4 porcje)

* opakowanie ekspresowego makaronu "chińskiego" (opakowanie ma mniej więcej tyle makaronu, co 4 zupki chińskie)
* 2 cebule
* 1-2 ząbki czosnku
* 1 cukinia (ja użyłam 2, ale były naprawdę maleńkie, jak ogórki gruntowe)
* 2 łyżeczki zielonego curry (tylko tyle, bo pierońsko ostre!)
* kilka łyżek oleju/oliwy (ja użyłam oleju sezamowego)
* przyprawy: sól, imbir sproszkowany, skórka z 1 cytryny i trochę soku (limonka byłaby lepsza, ale nie mam).


A teraz: łatwo, szybko i przyjemnie zmierzamy do końca.Co robić?

Zagotować w czajniku wodę. W tym czasie pokroić cebule w duże pióra, czosnek w plasterki, cukinie w półkrążki. Rozgrzać olej na patelni. Zalać makaron i osolić wodę. Przykryć i odstawić na ok 10 minut. W tym czasie zeszklić cebulę, dodać cukinię i na końcu czosnek. Przyprawić solą i imbirem. Chwilę smażyć na szybkim ogniu. Kiedy makaron zmięknie, odcedzić, przełożyć na patelnię. Dodać zielone curry i wymieszać wszystko na patelni. Po krótkiej chwili przerzucać na talerze.

Wierzch potrawy posypać startą skórką cytrynową i skropić lekko sokiem

Tadaaaaaam!







czwartek, 19 maja 2011

black beluga - nie tylko dla drani

Czarna soczewica, tytułowa black beluga, smakuje nie tylko ludziom o czarnych sercach i czarnych charakterach. Zapewniam osobiście. Jest smaczna i zdrowa i na pewno błyskawicznie rosną od niej mięśnie, haha!

Bardzo łatwo przygotować dowolne danie z soczewicy, bo zazwyczaj oznacza to ugotowanie ziaren do miękkości i dobranie odpowiednich dodatków. W tym przypadku prymat objęły pomidory, w dwóch postaciach: surowe (trafiły mi się pyszne, bardzo słodkie!) i suszone (w oliwie). 

Obecność surowych pomidorów nadaje temu daniu lekkości, której pozbawiona jest sama "ciężka", acz pożywna soczewica i ochładza je. Całość pachnie tymiankiem, bazylią i... melonem (pół królestwa temu, kto wie, jak nazywa się to ziele o strzępiastych listkach widoczne na zdjęciu: roślina wieloletnia, intensywnie pachnie i smakuje melonem!!!). Efekt ostateczny to pożywne, ale lekkostrawne danie, doskonałe na późny obiad wiosenny - brak w nim rozgrzewających, ostrych przypraw, najlepiej z resztą smakuje letnie.


Składniki (4 porcje)

* 2 kubki czarnej soczewicy (suche ziarno)
* 1 duży dojrzały pomidor
* 2 średnie cebule
* suszone pomidory w oliwie (ok. 4 łyżki pokrojonych drobno pomidorów + nieco oliwy)
* zioła: tymianek (może być suszony, ok 1 łyżka), bazylia (lepiej świeża, kilka sporych liści) i to "melonowe" (co to? co to???)
* przyprawy: sól (1/2 łyżeczki)


Preparujemy!

Cebulę pokrojona w kostkę trzeba zeszklić na oliwie, lekko ja soląc, żeby cebula się nie spiekła, tylko zeszkliła. Cebulę dobrze w tym momencie oprószyć tymiankiem - będzie wybornie smakować! W tym czasie płuczemy soczewicę na sicie. Na gorącą oliwę z cebulą i tymiankiem wrzucamy ziarno i smażymy chwilę.

Dygresja: Chodzi o to, żeby soczewica nagrzała się do granic możliwości - kiedy po chwili dolejemy wodę, zaskwierczy, zaparuje i ugotuje się szybko aż do wnętrza, nie tracąc przy tym kształtu!! ( to sposób sprawdzający się przy wszystkich kaszach, ryżu itd.).

No, więc, kiedy soczewica się lekko podsmaży, dolewamy 2 kubki wody, solimy i czekamy aż ziarno wchłonie wodę. To trwa około 20 minut. Dla pewności można zacząć sprawdzać po 15 minutach. Jeśli wody będzie za mało, można dolać. Lepiej, żeby nie było jej zbyt wiele - chodzi o to, żeby nie wylewać tej wody spod soczewicy (ale jeśli okaże się, że po ugotowaniu jeszcze "pływa", to odcedzaj bez litości!)

Kiedy ugotowana soczewica lekko przestygnie, należy ją wymieszać pomidorami suszonymi, kilkoma łyżkami oliwy, w której pływały, z pokrojonym w kostkę pomidorem surowym i ziołami. Doprawić sola do smaku.

Delicious!




wtorek, 17 maja 2011

Wtorek - pomidorek. Bruschetta!

Ten post mógłby też nosić tytuł "pochwała prostoty", albo "śniadania wszech czasów", albo "buongiorno, prncipessa". Bruschetta to klasyk wśród włoskich przekąsek, świetnie nadaje się na śniadanie. Prosto, świeżo i bardzo aromatycznie. Taka lepsza odmiana kanapek z pomidorem.



Składniki: 
* pieczywo (najlepiej pszenne, ale każde inne też zda egzamin, a ja pszennego prawie nie uznaję. Miałam chleb żytni. Bardzo smaczny, kcyński, haha! )
* 1 duży pyszny pomidor
* 1 nie za duża cebula
* 1 ząbek czosnku
* kilka łyżek oliwy
* bazylia



Pieczywo, pokrojone w trójkąty trzeba podpiec chwile na suchej patelni. W tym czasie przygotowujemy pomidorową pyszność: kroimy pomidory w kosteczkę i, jeśli to konieczne, odsączamy nadmiar soku. Cebulkę kroimy drobno i mieszamy z pomidorami. 

Kiedy grzanki są dobrze podpieczone, nacieramy je przekrojonym na pół ząbkiem czosnku i pokrywamy pomidorami z cebulką. Teraz już tylko dwie czynności dzielą nas od konsumpcji: trzeba grzanki pokropić oliwą i posypać świeżymi ziołami (jak widzisz, u mnie jest bazylia i inne zioła, więc dodaj, jakie lubisz najbardziej).

Mangia con appetito!

poniedziałek, 16 maja 2011

Rzodkiewkowa, czyli Pink Ponk

Dlaczego rzodkiewkowo - brokułowa nie miałaby być równie smaczna, jak kalafiorowo - kalarepkowa?

Osobiście, nie znam żadnej przyczyny, dla której rzodkiewkę zaszufladkowano w kategorii kanapkowo - surówkowej. Fakt, że jako jedna z pierwszych nowalijek, pozwala się cieszyć ostrym kolorem i smakiem  wiosny, a ugotowana już tej ostrości nie ma. Robi się za to słodka, miękka i jakby łagodniejsza. Całkiem smaczna.

Brokuł twierdzi, że znalazł się tu przypadkiem, ale znam ja te przypadki - po prostu chciał kolorystycznie namieszać pomiędzy rzodkiewką i czerwona cebulką. 

Kto jeszcze nie wierzy, jak smaczne może to być połączenie, niech spróbuje. Kolor jest urzekający, bardzo wiosenny, lekki, trochę pikantny smak, w sam raz. Zupa pachnie tymiankiem, bo oczywiście mam jeszcze domowe zioła i wiele z nich radości. A i sama zupa nie jest najgorszym pomysłem w tym, wyjątkowo zimnym maju. Brrr..

W sumie, niczego tej zupie nie brakuje. Jej głównym atutem jest świeży smak i krótka obróbka, dzięki której warzywa zachowują chrupkość i piękne kolory. Jedyne, przed czym ostrzegam to to, że nie szczególnie nadaje się ona do wielokrotnego odgrzewania, bo wtedy kolory stają się bure.


Składniki (na 4 talerze):

* 1 duży pęczek rzodkiewki
* 1 brokuł
* spora cebula czerwona
* przyprawy: sól, pieprz
* zioła: tymianek, koperek
* oliwa


 Najpierw trzeba podgotować pokrojonego w nie duże kawałki brokuła (gotuje się dłużej niż reszta składników). W tym czasie na oliwie podduszamy drobno pokrojoną cebulkę i pokrojoną w ósemki rzodkiewkę. Po chwili przerzucamy wszystko do garnka i gotujemy jeszcze 10-15 minut, aż składniki będą lekko chrupiące, nie rozgotowane. Można dodać jeszcze trochę oliwy do garnka. Po doprawieniu i dodaniu ziół, można od razu podawać. Nie doprawiam zup żadnymi warzywkami, wegetami itd.. Przestałam nawet używać bulionu warzywnego w kostkach, ale jeśli jesteście bardzo do tego smaku przywiązani, to oczywiście można dodać. Według mnie pyszne wyszło i bez tego.

Myślę, że byłoby pysznie posypać to na koniec kiełkami rzodkiewki lub/i brokuła. Ja zagryzę bułką ogrodową, bo jeszcze je mam, haha!

Smaczności.

niedziela, 15 maja 2011

bułki ogrodowe

Czyli bardzo ziołowe - faza pożytkowania ziołowych dóbr z ogrodu rodziców trwa! Pisałam już nie raz, że nie jestem królową wypieków, i - chociaż dzisiejszym bułkom wciąż trochę daleko było do ideału, uznaję swój postęp w dziedzinie drożdżowych wyrobów. 

W sumie mój jedyny błąd wyniknął z lenistwa. Skończyła się pszenne mąka potrzebna do zrobienia według znalezionego gdzieś przepisu, więc zrobiłam z mieszanki mąki pszennej, pszennej razowej i żytniej. Oczywistym efektem było dość ciężkie ciasto i konieczność dodania wiekszej ilości drożdży, które by udźwignęły tę masę. 

Tak więc moje bułki były odległe od pierwotnego zamysłu, lecz, mimo tego, bardzo smaczne. Najlepsze oczywiście na ciepło, ale zostały zjedzone co do jednej, co samo w sobie jest dowodem na znośny smak.





Do rzeczy.

Składniki (na ok. 16 bułeczek)

* 1 szklanka ciepłej wody
* 3 szklanki mąki pszennej, lub mieszanej
* 1 łyżeczka soli
* 1 3/4 łyżeczki suchych drożdży ( a w przypadku mąk mieszanych cała jedna paczuszka, czyli ok 2 łyżeczki)
* 1 łyżka cukru
* 2 łyżki oleju lub margaryny wegańskiej

(uwaga: w przypadku mąk mieszanych potrzeba nieco więcej płynów, ja podparłam się letnim mlekiem sojowym)

Zioła do obtoczenia bułeczek: kilka łyżek oliwy, 1 starty ząbek czosnku i dowolne zioła suszone lub świeże (ja użyłam oregano, tymianku, pietruszki, bazylii)


I do roboty.
Drożdże, rozmieszane w misce z wodą muszą odczekać ok. 15 minut lub nieco dłużej, aż zaczną pracować. Niby to drożdże instant, ale tak działają lepiej, z mojego skromnego doświadczenia. Po tym czasie można dodać wszystkie pozostałe składniki i zacząć wyrabiać ciasto. Ciasto jest wyrobione, kiedy samo odkleja się od ścianek miski a przy tym jest miękkie i gładkie. Ja początkowo wyrabiam ciasto drewnianą łyżką, potem ręką.

Wyrobione ciasto przekłada się do lekko natłuszczonej miski i zostawia do wyrośnięcia w ciepłym miejscu na około 45-60 minut. Wiadomo, że wyrosło wystarczająco, kiedy mniej więcej podwoi swoją wcześniejszą objętość (jeśli robisz ciasto z mąk mieszanych, efekt jest oczywiście nieco mniej piorunujący). 

Czas oczekiwania na ciasto można wykorzystać na zrobienie ziołowej mieszanki. Wszystkie zioła, posiekane, lub roztarte w dłoniach miesza się z czosnkiem i lekko podgrzaną oliwą. Zanim ciasto wyrośnie, będziemy mieć wyśmienitą aromatyczną ziołową otoczkę do bułek.

Jeśli ciasto wyrosło, czas przystąpić do kulania bułek. Tnę ciasto na pół, potem jeszcze raz... i znowu... i znowu... aż uzyskam 16 nie dużych kawałków (powinny być jak piłka do ping-ponga po ukulaniu, więc jeśli są większe, trzeba dzielić dalej). Każdy kawałek kulam w dłoniach lekko posmarowanych ziołową oliwą, po czym umieszczam we wspólnej formie, w niedużych odstępach (kiedy urosną, połączą się oczywiście, ale dzięki obtoczeniu w ziołowej oliwie, będą bez trudu się od siebie oddzielać). Kiedy już wszystkie znajdą się w foremce, lądują ponownie w ciepłym miejscu pod ściereczką do wyrośnięcia. Znowu na godzinę... męczarnie. 

Już tylko pieczenie. 20-30 minut w temp. 190 stopni.  

Oczekiwanie wynagrodzone. Delicje!

sobota, 14 maja 2011

zakochaj się w ziołach - kalafiorowa z lubczykiem

Jakie bukiety lubicie dostawać? Ja najbardziej lubię bukiety ziołowe. Mama przysłała mi bukiet ziół prosto z ogrodu... Bazylia, szczypiorek, cząber, pietruszka, tymianek, koperek, jakieś dziwne, nieznane ziele o melonowym smaku (konia z rzędem temu, kto poda jego nazwę - o nim z resztą w innym poście) i... lubczyk. Właśnie, no... lubczyk!

Przecudna pogoda i wiosenna zieleń jest na etapie najbardziej wściekłej manifestacji zieloności własnej. Balkon znalazł się pod parasolem drzewa - ukryty przed spojrzeniami sąsiadów z domu naprzeciwko. Dodatkowo, pojawiły się kwiaty. Jest więc to najmilsze miejsce na obiad.

Z takim arsenałem ziołowym nie mogę nie zrobić pachnącej zielenią zupy. Kalafiorowej się nie odmawia. Lubczykowi się nie mówi "nie". W kalafiorowej z lubczykiem po prostu trzeba się zakochać.








Składniki:


* 1 kalafior
* 1 kalarepa
* 1 ziemniak
* 1 cebula
* oliwa
* zioła: gałązka lubczyku i inne (pietruszka, koperek, szczypiorek) - łącznie ok 4 łyżek posiekanej zieleniny!
* sól, pieprz.

Zwykła, prosta procedura:

Cebulkę kroi się w kostkę, kalarepkę i ziemniak w niezbyt grube paseczki (trochę przypominają pędy bambusa) i poddusza się je razem na oliwie. W tym czasie podzielonego na nieduże cząstki kalafiora gotujemy w sporym garnku, w osolonej wodzie. Następnie łączymy wszystko i gotujemy jeszcze przez chwilę, dopraiwając solą i pieprzem, z dodatkiem ziół. Przed podaniem można zabielić łyżeczką śmietanki kokosowej. 

Najlepiej smakuje na świeżym powietrzu.




---

środa, 11 maja 2011

Pitu - pitu... czili co konkretnie?

Czyli konkretnie pita z cukiniowo - fasolkowym chilli! 

Nie mam talentu do niczego, co drożdżowe. Zawsze wychodzą mi gnioty i może tak będzie już zawsze... Pocieszające jest to, że chociaż w skali pulchności i delikatności wszystkie moje wyroby drożdżowe zajmują półkę "hard", to przynajmniej są smaczne. Pity robiłam według przepisu z puszki - prawda, że prosty? Aż dziw, że mi się nie udało zrobić aż takich ładnych pit, jak na obrazku. Może moje placki były za cienkie, a może za długo wyrabiane - tak, czy inaczej, nie dały się rozkroić i były mało delikatne. Jednak przepis polecam, bo wygląda na dobry.

A do tego chili z fasolką i cukinią

 Składniki (na 4 porcje):
* 1 duża cebula
* 1 puszka białej fasolki, albo 1 kubek ugotowanej do miękkości fasolki
* 1 cukinia
* 1 puszka pomidorów 
* przyprawy: sól, pieprz, papryka słodka w proszku, odrobina chili,

Pity zrobiłam najpierw (wymagają czasu na wyrośnięcie itd.). A potem wypełnienie, które póxniej się okazało dodatkiem, bo pity nie dały się "otworzyć", hm.

Po prostu trzeba zeszklić cebulkę na oliwie, podać plasterki cukinii i fasolkę. Kiedy te składniki się lekko podduszą, zalewa się całość pomidorami, lub sosem pomidorowym, od biedy. Doprawić do smaku. Po chwili wspólnego gotowania, kiedy sok z pomidorów odparuje i całość zgęstnieje. I gotowe.

Pitu, pitu.

sobota, 7 maja 2011

Piknik wegański


Już tylko zdjęcia zamieszczam, bo durny blogger zeżarł mi post o pikniku. I kilka innych. Trzeba uważać. A kto wie, może się nawet ewakuować stąd. Zdenerwowało mnie to znikanie postów. Kurde, co to ma być!?
A na pikniku super. Smacznie, wesoło, ciepło, parkowo.


czwartek, 21 kwietnia 2011

Ananas na bis!

Nie wylaliście zalewy z ananasów, których użyliście do ciastek? Super. Mówiłam, że się przyda. Do zrobienia ananasów w cieście owsianym. Niech to, ale ja te ananasy lubię. Surowe nawet bardziej, ale na bezrybiu i rak ryba, jak mawiają.

I znowu będzie tak łatwo, że nie uwierzycie.


Składniki (na 10 racuszków):

- 1 puszka ananasów


[ciasto]

- 1 szklanka soku ananasowego(awaryjnie)
-  zalewa z ananasów (ja miałam z 2 puszek, ale jeśli masz z jednej, dolej 1 szklankę soku ananasowego)
- 2 szklanki płatków owsianych górskich
- 6-8 łyżek mąki (chętnie razowej)
- 1 łyżka mielonego siemienia lnianego
- 1 łyżeczka proszku do pieczenia/sody
- 1 łyżka syropu cukrowego/miodu sztucznego





Płatki mieli się w rozdrabniaczu albo młynku na drobno ( w ostateczności sieka się nożem) i miesza z pozostałymi suchymi składnikami. Potem dodaje się mokre składniki i miesza dokładnie. Po wymieszaniu odstawiam ciasto na chwilę, żeby się związało. Jeśli jest za rzadkie, lub za gęste, trzeba interweniować odpowiednio składnikami suchymi, lub mokrymi. Potrzebne nam ciasto o gęstej, niezbyt lejącej konsystencji.

Na patelni rozgrzewamy olej. łyżką wykładamy na patelnię ciasto, rozpłaszczamy lekko, żeby uzyskac średnicę zbliżoną do ananasa. Następnie, układamy krążek na cieście i przykrywamy drugą łyżką ciasta. Powtarzamy z kolejnymi krążkami.

Dlaczego tak? Bo ananas nie da się po prostu obtoczyć w tym cieście. Będzie odpadać. A tym sposobem znajdzie się w środku.

Kiedy ciasto zetnie się od dołu, przewracamy na drugą stronę. Nie można tych placków za długo smażyć, bo w cieście jest syrop cukrowy, który łatwo brązowieje. Z resztą nie ma takiej potrzeby - jak tylko się przepiecze, jest dobrze.



Z tego ciasta można oczywiście robić również samodzielne placuszki, owsiane pankejki, czy nawet ciastka upiec...

Podawać można tak, jak ja, czyli "na ubogo" - z wiórkami kokosowymi, ale można też zrobić sos orzechowy, np. z namoczonych i zmielonych migdałów. Kombinuj dowolnie.


poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Którędy do smaku? Kapuściany labirynt.

Otwieram lodówkę, patrzę na składniki i widzę potrawy. Też to masz? Przechodzę obok stoiska z przyprawami i czuję smak mojego dzisiejszego obiadu. Zdarza Ci się? Biorę do ręki naczynie i wiem co chciałabym w nim ułożyć. Znasz to?

Dziwne jest to uczucie, że cokolwiek jadalnego mam w rękach, od razu widzę to przyrządzone i ułożone na talerzu. Nie dlatego, że jestem głodomorem - nie jestem i potwierdzi to każdy, kto mnie zna. To przyjemne uczucie celu, w którym zmierzam, zazwyczaj towarzyszy mi w sytuacjach kulinarnych. W innych też, ale tylko akurat ten test trafności przeprowadza się nader szybko. Wiem, gdzie jest smak, którego szukam, zazwyczaj wiem, jak go osiągnąć i to jest super, kiedy okazuje się, że on rzeczywiście czekał tam na mnie. Znowu.

Tak sobie myśląc przy otwartej lodówce (tyle, że krócej), weszłam do labiryntu z kruchych liści, którego ścieżki wyściela smakowita mieszanka jarzyn i soczewicy. A wszystko na gorrąco!



Czego Ci trzeba?

- 1/2 dużej kapusty pekińskiej (dolna część)
- 4 szklanki suchej soczewicy czerwonej
- warzywa według uznania (ja użyłam tradycyjnego, dużego zestawu włoszczyzny: 2 marchwie, 1 pietruszka, kawał selera i zielona część pora)
- pęczek natki pietruszki
- przyprawy (sól, kumin, chili, inne, jakie lubisz)
- 1/2 szklanki soku pomidorowego albo salsy pomidorowej

* Aha! i naczynie do zapieczenia: najlepiej, żeby miało wysokie ścianki - około 10-12 cm



Kapustę (tę dolną część) trzeba na chwilę namoczyć w misce z osolonym wrzątkiem, po czym odciąć zupełnie dolną część - tak, aby liście się dały łatwo oddzielić. Na razie nie ruszać, nie rozparcelowywać.

Soczewicę się gotuje na pół-miękko, a pokrojoną cebulkę i starte na tarce warzywa poddusza się na oliwie. Kiedy warzywa już się lekko zrumienią i zmiękną, trzeba dodać soczewicę, sos pomidorowy i przyprawy. Trzeba to dobrze odparować, żeby nie pływało potem w piekarniku. Na końcu, już po zdjęciu z ognia, dodaje się tylko posiekaną pietruszkę.


A teraz cała zabawa w układanie (można włączyć piekarnik i nagrzać w tym czasie do 175 stopni). Ja układałam od zewnątrz, układając liście tak, jak po kolei zdejmowałam je z główki kapusty. Po ułożeniu jednego kręgu, przysypałam liście farszem, ułożyłam drugi krąg i wypełniłam pozostałe przestrzenie. Całą czynność powtórzyłam raz jeszcze bo liści kapusty i miejsca w naczyniu wystarczyło mi na trzy kręgi.

Po ułożeniu całego labiryntu naczynie wraz z zawartością umieszcza się na ok 45-60 minut w nagrzanym piekarniku. Ja piekłam pod przykryciem, ale na koniec (10-15 minut), zdjęłam pokrywkę i zwiększyłam temperaturę, bo zauważyłam, że jest tam jakiś płyn do odparowania.

Było to dobre. I ładne. Gościom można nawet!

A z drugiej części pekinki oczywiście surówka, mniam.


środa, 13 kwietnia 2011

Gorące serce i topniejące lody, czyli fanaberia mniam-mnaim!


Kruszonka z jabłkami, tym razem w odsłonie super uroczej. Ceramiczne serduszka do zapiekania zapewniła oczywiście moja owszystkimyśląca mama - ach, gdybym miała polegać tylko na sobie, dziesiątej części gadżetów by nie było. No, śmichy, chichy, ale, dzięki temu,  co mam to mam. Pierwszy raz robiłam kruszonkę z nieutwardzonego tłuszczu - w tym przypadku z oleju. Nie,  oczywiście nie  miała klasycznego, uwodzicielskiego zapachu masła, ale to drobiazg. Udała się i tak całkiem nieźle - i mówię to zupełnie bez przesady. Podobno na Alsanie wychodzi bardzo dobra - sprawdzę, to dam znać. A póki co - i oko i podniebienie cieszy moja dzisiejsza superłatwa i szybka szarlotka.


Dla dwóch zwolenników fanaberii:

OWOCE:

- 1 jabco kruchej odmiany (lobo może być!)
- kilka porzeczek/malin/jagód
- pół łyżeczki cynamonu, 
- 3-4 łyżki cukru

Jabłko pokroić w większą kostkę i uprażyć w rondelku z cukrem, cynamonem i kilkoma łyżkami wody. 


KRUSZONKA:

- 5 łyżek mąki pszennej
- 5 łyżek cukru
- olej

- dodatkowo: kruszone migdały lub inne orzechy

Wymieszać dokładnie suche składniki. Olej dodawać powoli, w małych ilościach, aż do uzyskania zbitej, ale łatwo dającej się rozkruszać masy.

Część kruszonki umieścić na spodzie foremek. Po ułożeniu warstwy jabłek i innych owoców (ew. orzechów), przykrywa się całość drugą porcją kruszonki i umieszcza w piekarniku nagrzanym do temperatury 200 stopni na ok. 20 minut. Jak zwykle, uczulam na specyfikę Waszych piekarników - ten czas u mnie był wystarczający. Chodzi o moment, kiedy spomiędzy kawałków kruszonki zaczynają górą ukazywać się krople czerwonego soku z owoców, a całość przybiera ładny, złotawy kolor.

Po wyjęciu z piekarnika i przestudzeniu, dobrze podać z sorbetem malinowym.

Ten deser jest wystarczająco słodki, dość kwaśny, ciepły i zimny... po prostu ma wszystko pod sobą.

wtorek, 12 kwietnia 2011

Ogólnopolski Tydzień Weganizmu! Juhu!

Tydzień Weganizmu zbliża się wielkimi krokami! od 13 do 19 kwietnia, dzięki działalności Stowarzyszenia Empatia, będzie się działo dużo dobrego w wegańskich szeregach! Wykłady, kulinarne popisy, degustacje, rozmowy z osobami, które temat znają super dobrze. Ech! Ulotki, tak jak zeszłoroczne - nie tylko bardzo miłe dla oka, ale też w informacje bogate i zachęcające! 

I - co tu dużo mówić -  to rzeczywiście da się zrobić.

  







poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Jej Wysokość Vegan Lazania I

O, Wspaniała!

Zielona lazania - całkowicie wegański wypas. Pyszna. Znakomita. Naprawdę super. Jeszcze chyba nigdy nie miałam aż tak bardzo ochoty polecić Wam tego, co wyszło z mojej głowy i rąk. Jak to możliwe, że jeszcze kilka godzin temu nie miałam pojęcia o istnieniu tak dobrej potrawy... Cudo. Tyle tytułem samochwalczego wstępu.

Robi się podobnie jak każdą inną lazanię czyli z makaronu, nadzienia i sosu.

Ja używałam papieru ryżowego zamiast tradycyjnego makaronu, ale jeśli wpadnie Wam w ręce bezjajeczny makaron do lazanii, to można spokojnie ich użyć - będzie bardziej sycące. Moja lazania była bardzo delikatna, wyrazista i pełna dających się rozróżnić smaków. Jest to jedna z tych cech, które w jedzeniu cenię wysoko, kiedy można odróżnić składniki i przyprawy po fakturze, smaku i zapachu; nie lubię, kiedy wszystko smakuje wszystkim.




Składniki na niezbyt dużą porcję (spoko dla 2 osób albo dla jednej w kilku podejściach, jak w moim przypadku) - można dowolnie rozszerzać.

- 1 opakowanie papieru ryżowego (ja miałam okrągły, taki do sajgonek, ale to bez znaczenia)
- 2 małe cukinie
- 1 brokuł
- 1/2 szklanki mleka sojowego naturalnego
- 3-4 łyżki mąki pszennej
- garść płatków migdałowych
- 1 spory ząbek czosnku
- sól, pieprz, gałka muszkatołowa, imbir, inne zioła według gustu, np świeży tymianek
- do posypania: natka pietruszki i kiełki, jakie lubisz.



W sumie wszystko jest bardzo łatwe.

Najpierw trzeba włączyć piekarnik i ustawić temperaturę na 175 stopni. Zaraz będzie potrzebny. W głębokim talerzu miesza się nieco oliwy z kilkoma kroplami octu balsamicznego i odrobiną soli, gałki muszkatołowej i imbiru. Obie cukinie trzeba pokroić wzdłuż, w długie wąskie plastry (ok 5 mm grubości) i nasmarować je przyprawioną oliwą (ale raczej delikatnie, żeby nie ociekały tłuszczem). Po chwili można je włożyć do piekarnika, najlepiej na kratkę, żeby się zgrillowały. To zajmie ok. 15-20 minut, w zależności od grubości plastrów i wielu innych warunków - więc trzeba czuwać. Kiedy będą ładnie upieczone, ale nie zbrązowione, wyjmujemy!

Brokuła dzieli się na niezbyt duże kawałki (łącznie z dolną częścią) i gotuje tradycyjnie w osolonej wodzie prawie do miękkości. Po odłowieniu wszystkich kawałków łyżką cedzakową (woda od gotowania się zaraz przyda!), podzieliłam je na połowy: jedna była złożona z samych różyczek i przeznaczyłam ją na sos; drugą stanowiły częściowo części twardsze, częściowo również różyczki - tę połowę pokroiłam w kostkę na nadzienie do lazanii. 

Teraz sos: brokuły rozdrabnia się blenderem z mlekiem sojowym, mąką, migdałami, przyprawami, czosnkiem i  ok. 2 łyżkami oliwy. Sos musi być gęsty - lejący się, ale gęsty.

Na koniec układanie warstw (Ja użyłam zwykłej keksówki. Lepiej wyłożyć ją dobrze papierem - ułatwi to potem wyjęcie - wystarczy podnieść boki i wyciągnąć całość poza formę!):

1) Papier ryżowy (moczyłam go w wodzie po brokułach, układałam tak, żeby koła dobrze na siebie zachodziły i tworzyły ładną warstwę. Gdyby były prostokąty, byłoby oczywiście łatwiej
2) grillowana cukinia - plastry gęsto obok siebie, żeby też tworzyły warstwę
3) brokuł - dzięki temu, że jest pokrojony w małe cząstki, nie będzie rozpychał struktury zapiekanki
4) świeże zioła: tymianek i pietruszka
5) sos - jest gęsty, ale dobrze wypełni przestrzeń pomiędzy składnikami!

Tę kolejność powtórzyłam dwukrotnie. Na koniec położyłam jeszcze jedną warstwę papieru ryżowego i rozdysponowałam resztę sosu.

Pieczenie to już tylko formalność, żeby sos się zaciągnął: 20 minut w 200 stopniach.

Przed podaniem posypać kiełkami i natką pietruszki.

To było NAPRAWDĘ smaczne.

I polecam obiema rękami!

środa, 6 kwietnia 2011

Szok i niedowierzanie! Ona ma silikony!


To prawda, mam. I całkiem nie mało A pamiętam, jak dobrych dziesięć lat temu zobaczyłam po raz pierwszy silikonową formę do ciasta, którą nabyła moja mama z prekursorskiego w tamtym czasie Tupperware. Zastanawiałyśmy się długo, jak to możliwe, że ta dziwna guma się nie spali. Ba, nie tylko się nie spaliła, ale też robiła inne cuda: nie przywierała, nie wymagała używania papieru, natłuszczania, łatwo się  dawała umyć, praktycznie się nie zużywała, itede, itepe. Zalety można wymieniać i wymieniać. Innymi słowy, wiwat silikony! Ładne i pożyteczne silikony w każdym domu, yeah!




A tu gumolce, zgromadzone przeze mnie i częściowo przez tiru riru -  ładne, trwałe i praktyczne: 1. papilotki do muffinów; 2. poczwórna forma do muffinów; 3. formy do lodu/czekolady; 4. psiak co gorących blach się nie boi; 5. foremki do pralinek i mini muffinów; 6. mata do pieczenia ciastek - bardzo przydatna; 7. łapka do blach z pieca wyciągania.

W sam raz wszystkiego, choć jeszcze na kilka hitów się zasadzam.



A Ty? Masz silikony?

niedziela, 3 kwietnia 2011

Barrrrrdzo drożdżowy wianek z borówkami i sosem jagodowym

Barrrdzo drożdżowy, bo... wrzuciłam dużo za dużo drożdży - przez roztargnienie! Już pisałam kiedyś, że cukiernik ze mnie marny. Ale, patrz, próbuję dzielnie! W sumie udało się z tej drożdżowej masakry wykaraskać, ale co to był za widok! Najpierw zaczyn wyrósł na podobieństwo grzyba atomowego z kubka - ale, nie - wtedy jeszcze nie połapałam się, że coś nie tak. Dopiero jak dodałam wskazaną ilość mąki i odstawiłam do wyrośnięcia, zdałam sobie sprawę, że tego nie ma prawa być AŻ TYLE! Koszmar udało się w pewnym sensie odpędzić, dokładając mąki, ale efekt był taki, że ciasto mało puchate wyszło. No, gniot lekki. 

Pisze to ku przestrodze, bo przepis w sumie jest dobry, jeśli ktoś ma głowę na karku, a nie w chmurach, a z wykonania jestem... no, co tu dużo mówić... dumna!




CIASTO DROŻDŻOWE:

- 20 g drożdży (oj, nie pytaj, ile ja wrzuciłam...)
- 4 łyżki cukru 
- szklanka ciepłego mleka roślinnego (w porywie do półtorej)
- 5 łyżek oleju 
- 500 g mąki przesianej do miski

Z pół szklanki mleka, drożdży i cukru robi się zaczyn i odstawia do wyrośnięcia, na około 15 minut. Potem dodaje się go do mąki, razem z oliwą i resztą mleka. Wyrabia się na gładkie ciast, ok 10 minut. Zależy od mąki (ja nie wiem, jaką miałam, ale to i tak mało istotne, skoro na poziomie proporcji się rypnęłam), może będzie trzeba jej dodać trochę więcej albo dolać ciut mleka. Ciasto, przełożone do natłuszczonej miski rośnie ok. 40 minut (ja włożyłam do minimalnie ciepłego piekarnika). 




Po wyrośnięciu (powinno podwoić objętość, choć w moim przypadku poczworzyło) ok. połowę ciasta rozwałkować na 5 mm placek i wyciąć koło z otworem w środku. Mi za wzory wielkości posłużył talerz obiadowy i nieduża salaterka. 

Na środek ciasta układa się owoce albo konfiturę. Raczej sporo i żeby to miało zwartą konsystencję (np. gęsta konfitura z borówek, żeby potem przez dziurki nie wyciekła). 

Resztę ciasta wałkuje się również  na placek o grubości 5 mm i tnie na paski o szerokości ok 1-2 cm (zależy jak drobna ma być plecionka - moje miału ok 1 cm) i długości ok. 10 cm.

Paski układa się na konfiturze lekko dociskając po obu stronach do ciasta na spodzie. Technikę najprościej opisać jako robienie z pasków ciasta gęsto rozmieszczonych "X", z zachowaniem krzywizny na zakrętach. Każdy to wykuma, bo to łatwe, choć wygląda trochę trudno. Najlepiej robić to już na blasze (dużej kwadratowej, takiej z piekarnika), wyłożonej papierem - bo potem się nie przeniesie.

Po ułożeniu wszystkich pasków trzeba okroić nie ładnie wystające resztki pasków dookoła i wewnątrz a z pozostałego ciasta uformować wałki i otoczyć nimi krawędzie - również z zewnątrz i wewnątrz - powstrzymają wyciekanie soku z owoców i utrzymają kształt.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o formowanie ciasta. 

Piecze się w ok. 30 minut w temperaturze 180 stopni.

W obawie, żeby się nie rozlazło, otoczyłam je obręczą od tortownicy a do środka włożyłam foremkę do babeczki. dzięki temu kształt był nienaganny!!

Po upieczeniu, ciepłe jeszcze ciasto polewa się gęstym lukrem zrobionym z gorącej wody i cukru-pudru. Przed samym podaniem można polać sosem owocowym - ja go zrobiłam z jagód, które najpierw zagotowałam z cukrem, a potem zmieliłam blenderem.

Naplotłam się tego, a nawydziwiałam, a nabiadoliłam... I słusznie, bo ciasto, choć zjadliwe, mogło być lepsze, natomiast wygląd już nie wiele pozostawił do życzenia. A, że jemy w połowie samymi oczami, to średnia wychodzi wysoka.

Cmok!

PS. Jak kto ma inny przepis na dobre wegan drożdżowe, z którego można lepić takie różności, to naprawdę chętnie spróbuję!

sobota, 2 kwietnia 2011

Cudmalina




To jeszcze nie sezon na maliny, ale na słodkie pyszności zawsze. Druga odsłona czekoladowych i czekoladkowych przymiarek wypadła całkiem miło. Malinowe serce we wnętrzu białej czekolady. I wygląda i smakuje dobrze. Ale, jak już wspominałam, na uwiecznienie procesu produkcyjnego trzeba będzie poczekać. Technika jest zawsze taka sama - roztopiona czekoladę lub polewę wylewa się do foremek tak, żeby pokryć dno i ścianki; po chwili spędzonej w lodówce, wypełnia się zagłębienia w korpusach nadzieniem i pokrywa warstwą czekolady, zamykającą całość od góry (czyli od dołu); potem do lodówki. A potem mniam! Albo do pudełka. Hand-made bombonierka ucieszy każdego.


czwartek, 31 marca 2011

Egzotyczna obietnica

Pamiętacie, jak obiecałam przepis na konfiturę w egzotycznych owoców i sos pomarańczowy? Nie zapomniałam, nie zapomniałam. Tylko dopiero dziś poprosiłam moją siostrę o przepis. To jej wynalazki, ja tylko zaproponowałam, jak można je wykorzystać.



A OTO PRZEPIS:

- 12  sporych pomaranczy
- 1/2 kg cukru
- ok 250 gr suszonej zurawiny.

Magda mówi: Pomarańcze parzysz, skórkę ścierasz, ale tak żeby nie było tego białego. Potem je obierasz i usuwasz jak najwięcej błonek. Tzn. ile się da, ale bez przesady - te grubsze zwłaszcza, bo cienkie się rozgotują. Wszystko najlepiej robić nad wielką michą, bo potrzeba jak najwięcej soku. Potem wkładasz do gara, dodajesz cukier i startą skórkę. Gotujesz jakieś 30 minut, potem dorzucasz żurawinę i gotujesz jeszcze ok. 15 minut. Będzie to mega rzadkie, wiec ja odcedziłam na sicie i w związku z tym wyszło mi ok. 1 litra syropu i 3 spore słoiki dżemu. Jeśli chcesz, można dodać do gotowania cynamon w laskach, ewentualnie anyż, jak lubisz...

Gorącą pulpę wkładasz do słoików, zakręcasz, odwracasz, wkładasz pod kocyk i pod kocykiem stygnie, najlepiej całą noc. I to wsio. Niestety przechowywać można tylko w lodówce, chyba ze chce Ci się zagotować te słoiki...






Od siebie dodam jedynie, że to spora porcja, a konfitura zużywa się dość wolno, więc można zrobić na bieżące potrzebyz połowy, albo nawet 1/3 składników. Ta konfitura jest bardzo słodka, świetnie się nadaje do mało słodkich ciastek i innych deserów, faszerowania rogalików i co Wam jeszcze fantazja podpowiada. 


A sos sprawdza się nie tylko jako polewa do deserów, dobrze też smakował z mlekiem orzechowym i cynamonem!




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...