sobota, 28 sierpnia 2010

hity dnia: TĘCZA i różne egzotyczne smaki

Makaron bezglutenowy - wielkie wow dla niego! Dostałam ostatnio jakąś próbke bezpłatną w Ekolandzie i przyznaję, że jest to o całą klasę coś lepszego niż pospolite kluchy. Nie, żeby mi zwykły makaron nie odpowiadał ale ten - gotuje się szybciej, jest delikatniejszy, nie klei się, ma dobry, lekko słodkawy smak. Szkoda, że jest dość drogi. Ale nic to. Jeść, nie kalkulować. 



Poza tym, w lodówce jakieś marniutkie reszteczki jedzenia (jutro znowu biorę walizkę, nie warto magazynować i wozić garkuchni ze sobą). Udało się jednak coś super: pasta z tofu i orzechów włoskich (zasadniczo: na oliwie podsmażyłam posiekane tofu, po chwili posypałam mąką z ciecierzycy, dodałam zmielone orzechy włoskie, pieprz, gałkę muszkatołową i - kiedy się wszystko zrumieniło - mleko kokosowe!) i naprawdę smakowało to okej. Przepis wypadł mi z rękawa, więc nie wiem, czy jest wiarygodny. Acha, na końcu cynamon i jeszczee trochę orzechów.

 To wszystko brzmi jak dziwny pomysł (a może nie), ale jest zwyczajny i oparty na wyjadaniu resztek.


No. Dobrze idzie z białym winem.

Zdrówko (sic!)

piątek, 27 sierpnia 2010

8½ NASUBI (茄子), czyli Fellini i bakłażany po japońsku

 Najjaśniejszym akcentem wieczoru było dziś wspaniałe "Osiem i pół" (reż. F.Fellini, 1963)



 
Niestety, podczas kiedy oczom wystarczy nasycić się uroda kadrów i wspaniałością gry aktorskiej, żołądkowi trzeba czegoś konkretnego. Nie zaraz wielkiego, czy wystawnego, ale kiedy wieczorową porą głód zajrzy do żołądka... miłe, szybkie zakąski są jak najbardziej na miejscu.




Pokrojone w plastry MAŁE bakłażany posoliłam i odstawiłam aż puściły sok. Potem odsączyłam serwetką, obtoczyłam w mące z cieciorki (znany hit). Po usmażeniu na oliwie (ostrożnie - piją!!) umieściłam na każdym plastrze bakłażana plasterek białego tofu i kropkę czerwonego sosu pomidorowego.

Tadaaaaaam!!

Jak Ci się podobają moje japońskie nasubi?






środa, 25 sierpnia 2010

Na Strzeszynie CukiNIC

Hop, hop!

Dochodzą mnie słuchy, że rosną obawy o to, czy aby nie przestałam całkowicie jeść. Co to, to nie. Tylko, że nie było o czym pisać. Sałatkę Colesław jedliście sto razy, a pomidory mnie nie nastrajają.

Na Strzeszynie jest wzorcowo, czysto, spokojnie, można pracować, biegać, odpoczywać... itd. Można by praktycznie wszystko robić, ale nie ma kota, który uciekł. Większość czasu spędzam więc na balkonie, wypatrując powrotu uciekinierki Sally. Jedzenie musi się robić SAMO.
 


W taki właściwie sposób zrobił tutułowy CukiNIC, czyli placek warzywny, którego głównym składnikiem jest cukinia (poza tym jeszcze marchewka, korzeń i natka pietruszki, cebula, czosnek...wcsystko, co po trochu zmagazynowało się w lodówce oraz odrobina oliwy i kilka łyżek mąki). NIC, ukryte na końcu nazwy odnosi się do procesu produkcyjnego i do istoty placka. Nic, poza starciem na tarce i wymieszaniem składników nie trzeba zrobić. Najpierw podsmaża się wszystko na patelni a potem formuje placek (który i tak się rozjedzie i będzie go trzeba przed podaniem ufasonowac ponownie). Placek piecze się w 200 stopniach, aż będzie gotowy. Po prostu.

Po drugie, NIC oznacza zasadniczo wartości odżywcze tego placka. Bo wszystkie witaminy pewnie umarły w piekarniku i poza błonnikiem niczego tam nie ma. Ale jest smak. Doprawione świeżą kolendrą, pierzem, solą i curry. Prościzna. Smacznizna.


"Mnim" - jak mawiał Bernard Mickey Wrangle, zwany Dzięciołem.




To nie tak, że w wakacje nic nie robiłam...

... po prostu chwilowo przestawiłam się na inne tory (jest dokładnie tak, jak napisałam wcześniej - jestem w podróży do czegoś lepszego). Było morze, a nad morzem to, co najlepsze - słońce, wiatr, słona woda, fale, piasek, lasy i leśne ścieżki. Było też dużo deszczu, komary, jednak bilans całkowity i tak jest dodatni. mnóstwo kilometrów przedreptanych, przebiegniętych, przejechanych i przepłyniętych, tysiące luksów wchłoniętych wszystkimi komórkami ciała, dużo przemyślanych kwestii, czas spędzony z rodziną, ciekawymi książkami, bez mediów i intelektualnej blazacji. Rodzina nieźle przyjęła fakt, że nie skonsumujemy razem karkówki z grilla ani innych specjałów. Kochani i pełni troski, jednak zaskakująco oświeconą postawę przejawili, nie lamentując, że wpędzę się w chorobę. Dzięka niebiosom.

Od dziesięciu dni znowu jestem w Poznaniu. Nie ustaje korowód przemiłych spotkań z dawno nie widzianymi znajomymi. Dobrze wrócić do żywych, choć, z kilkoma wyjątkami, nie tęskniłam za nikim przebywając w mojej przemiłej samotni wzorcowego życia. Co nie umniejsza radości spotkań obecnie.


Niedługo zacznę nadawać z Wildy - przeprowadzka wisi w powietrzu (a razem z nią kurz, trociny itd). a póki co, z literackiej części Strzeszyna, gdzie niemała radość z przebywania w prześlicznym apartamencie koleżanki ustąpiła miejsca zmartwieniu z powodu jej kotka. Kotek ów, a właściwie kotka, czmychnęła w ostatnią sobotę z balkonu na drugim piętrze i do teraz pozostaje nie uchwytna, mimo, że kręci się w bliskości domu. Motywów jej działania nie znam i nie rozumiem, po co był jej ten skok w bok (a raczej w dół), do świata pozbawionego miękkich poduszek, regularnych posiłków i drapania za uszkiem, do świata burzy z piorunami, jeżdżących samochodów i szczekających psów... Nie pomaga na razie nawoływanie, nie kusi miska z jedzeniem przy wejściu do domu. Może wkrótce.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...