czwartek, 31 marca 2011

Egzotyczna obietnica

Pamiętacie, jak obiecałam przepis na konfiturę w egzotycznych owoców i sos pomarańczowy? Nie zapomniałam, nie zapomniałam. Tylko dopiero dziś poprosiłam moją siostrę o przepis. To jej wynalazki, ja tylko zaproponowałam, jak można je wykorzystać.



A OTO PRZEPIS:

- 12  sporych pomaranczy
- 1/2 kg cukru
- ok 250 gr suszonej zurawiny.

Magda mówi: Pomarańcze parzysz, skórkę ścierasz, ale tak żeby nie było tego białego. Potem je obierasz i usuwasz jak najwięcej błonek. Tzn. ile się da, ale bez przesady - te grubsze zwłaszcza, bo cienkie się rozgotują. Wszystko najlepiej robić nad wielką michą, bo potrzeba jak najwięcej soku. Potem wkładasz do gara, dodajesz cukier i startą skórkę. Gotujesz jakieś 30 minut, potem dorzucasz żurawinę i gotujesz jeszcze ok. 15 minut. Będzie to mega rzadkie, wiec ja odcedziłam na sicie i w związku z tym wyszło mi ok. 1 litra syropu i 3 spore słoiki dżemu. Jeśli chcesz, można dodać do gotowania cynamon w laskach, ewentualnie anyż, jak lubisz...

Gorącą pulpę wkładasz do słoików, zakręcasz, odwracasz, wkładasz pod kocyk i pod kocykiem stygnie, najlepiej całą noc. I to wsio. Niestety przechowywać można tylko w lodówce, chyba ze chce Ci się zagotować te słoiki...






Od siebie dodam jedynie, że to spora porcja, a konfitura zużywa się dość wolno, więc można zrobić na bieżące potrzebyz połowy, albo nawet 1/3 składników. Ta konfitura jest bardzo słodka, świetnie się nadaje do mało słodkich ciastek i innych deserów, faszerowania rogalików i co Wam jeszcze fantazja podpowiada. 


A sos sprawdza się nie tylko jako polewa do deserów, dobrze też smakował z mlekiem orzechowym i cynamonem!




środa, 30 marca 2011

Nie niemiecka sałatka z nie majonezem


Wbrew pozorom, które może niesłusznie stwarzać tytuł, nie będzie to "protest post". Sałatkę ziemniaczaną wielbię i polecam szczerze także w tym, lekko prowansalskim wydaniu.

Ktoś nie lubi sałatki ziemniaczanej? Ech... to może lepiej dalej nie czytać i nie oglądać, bo dzisiaj to ona rządzi. Oczywiście jest to wariant tak zwanej sałatki niemieckiej, ale raczej odległy od tradycyjnej wersji pod względem dodatków. Oczywiście są ziemniaki - małe czerwone ziemniaczki sałatkowe (Wierzycie? Niedawno dopiero dowiedziałam się, że można kupić ziemniaki na sałatkę, na placki, na frytki, do gotowania itd., a każde pakowane w piękna siatkę z opisem. Może mało to ekologiczne, ale za to jakie sprytne!! To kolejna rzecz, której się dowiedziałam, dzięki tiru riru). Ale poza nimi - wolna amerykanka składników. Nie ma majonezu, tylko sojonez. Z czosnkiem i ziołami. Dokładnie ten sam, który wczoraj przetestowałam jako wyśmienity dodatek do pizzy. Do tego młody koperek i szczypior. Bez ogórków. I gra muzyka! Ja wohl!



SAŁATKA ZIEMNIACZANA (dla 3 osób):
- 1 kg. niedużych ziemniaków
- szklanka sosu czosnkowo-ziołowego (popa niżej)
- pęczek koperku
- pęczek szczypiorku
- do smaku: sól, pieprz, musztarda (najlepiej taka z całymi ziarenkami!)

Ziemniaki ugotować w osolonej wodzie w mundurkach i pokroić w plasterki. Można obrać, ale mogą być nawet z łupiną, jeśli jest cienka i dobra w smaku (czasami jest naprawdę OK, choć zdarza się też okrutnie gorzka, zależy od gatunku pyrki). Wymieszać z sosem, koperkiem i szczypiorkiem. Doprawić. Najlepiej smakuje po kilku kwadransach spędzonych w chłodzie. Voila! 


S.O.S.!!! A sos?

To najzwyczajniejszy sojonez z 1 ząbkiem czosnku startym na tarce o drobnych oczkach, tymiankiem i bazylią. Jak się robi sojonez? Łatwo. Łatwiutko. Łatwiusieńko!!

- 100 ml mleka sojowego albo ryżowego
- 1 łyżka tradycyjnej musztardy
- kilka (2-3?) łyżek soku z cytryny
- szczypta soli
- szczypta pieprzu
- 250 ml oleju

Procedura podobna jak przy zwykłym majonezie. Ja robiłam swój sojonez w blenderze do koktajli. Najpierw trzeba wlać mleko, dodać musztardę, sok z cytryny, sól, pieprz, wymieszać porządnie a potem zmniejszyć obroty na najmniejsze i powolusieńku wlewać olej. Pod koniec wyraźnie zacznie gęstnieć, a po włożeniu do lodówki jeszcze bardziej. Można przechowywać ok 7 dni bez szwanku.

Chyba nie ma wątpliwości, że jest zdrowszy niż majonez na żółtkach? Co do smaku, zapewniam, że mu wcale nie ustępuje. U mnie będzie w stałej produkcji.


wtorek, 29 marca 2011

Vegans rock! Pizza rolls!



Od rana chodziła za mną pizza. Za każdym razem, kiedy i gdzie bym się nie odwróciła, pomysł był blisko. Szczególnie tęsknie wspomniałam smak świeżych ziół, których już dawno nie kupowałam. Musze jednak przyznać, że wizja pizzy bez sera na wierzchu (nie trafiłam póki co na naprawdę dobre wegańskie zastępstwo żółtego sera) nie nastroiła mnie szczególnie wesoło. Za to zmusiła do uruchomienia kreatywnego myślenia. Skoro największą zmorą pizzy bez sera jest to, że okazuje się cienkim plackiem z sosem pomidorowym (najczęściej lekko wysuszonym), to trzeba było temu zaradzić. 

Postanowiłam więc zwinąć ciasto, żeby wilgoć sosu i aromat ziół zachować we wnętrzu ciasta. Dodatkowym atutem tej dziwnej pizzy jest oryginalny wygląd. 

Zrezygnowałam z tradycyjnego puchatego ciasta drożdżowego, na rzecz mieszanego, pszenno-żytniego. Był to strzał w dziesiątkę. Ciasto było pyszne! Nadal miękkie i delikatne, ale smakowało bardziej zbożowo. W środku po prostu sos pomidorowy z czosnkiem, cebulą i papryką. I dużo świeżych ziół. Nic więcej. Ale oczywiście można by dodać dowolne dodatki



Jak to zrobić? Wbrew pozorom, całkiem łatwo.


NAJPIERW CIASTO (bo musi wyrastać):

- 1 opakowanie (7g)  drożdży instant
- 2,5 szklanki mąki pszennej
- 1 szklanka mąki żytniej
- 1 łyżka oliwy
- 1 łyżeczka soli
- 1-1,5 szklanki ciepłej wody

Oba gatunki mąki i drożdże trzeba dobrze ze sobą wymieszać i przesiać razem na stolnicę albo do miski. Dodać oliwę, sól i stopniowo dolewać wodę (możliwe, że nie całą). Dobrze wyrobić na gładkie ciasto. Umieścić w misce pod ściereczką i zostawić do wyrośnięcia. Około godziny powinno  wystarczyć. Nie mam w domu szczególnie ciepłego miejsca, więc wkładam zawsze miskę z ciastem do piekarnika nagrzanego do minimalnej temperatury (30-50 stopni). Rośnie cudnie.


POTEM SOS POMIDOROWY:

Możecie zrobić według własnej fantazji. Ja przeważnie robię podobnie: 
- 1 duży ząbek czosnku
- 2 cebule
- pół czerwonej papryki słodkiej
- puszka pomidorów
- przyprawy: sól, szczypta chili
- zioła: świeża bazylia i tymianek, suszone oregano
- oliwa do smażenia

Po zeszkleniu cebuli i posiekanego czosnku na patelni (zawsze trochę solę, żeby uniknąć spieczenia), dodaje się paprykę, a na końcu pomidory, chili i zioła. Całość gotuje się chwile na malutkim ogniu, żeby smaki dobrze się wymieszały. Przed wyłożeniem na pizzę delikatnie rozdrabniam blenderem. Ale nie za mocno. Nie chcemy zupy.


A PO PEWNYM CZASIE...

Kiedy ciasto wyrośnie, trzeba z niego uformować długi prostokąt, w razie potrzeby podsypując mąka, żeby nie lepiło się do stołu. Mój miał wymiary ok. 20x60 cm. A może nawet był dłuższy. Po posmarowaniu sosem, posypaniu ziołami i ewentualnie innymi dodatkami, kroi się ciasto wzdłuż krótszego brzegu na  kilkanaście kilkucentymetrowych pasów  (ok 20x5-6 cm). Zwija się je luźno i układa obok siebie w pewnych odstępach pionowo na blasze wyłożonej papierem. Najlepiej w tortownicy, ale jeśli jej nie macie (ja nie mam), możecie użyć dowolnych form. Z tortownicy po prostu łatwiej potem wyjąć, po zdjęciu obręczy.

Pizza jest smakowita, ciasto wyraźnie smakuje mąką żytnią, chociaż nie ma jej tam wiele. Doskonale pasuje do niej sos czosnkowy, który zrobiłam z sojonezu, czosnku i świeżych ziół. O sojonezie jeszcze niedługo napiszę, bo pyszny.

A teraz potańczyć!




Namaste! Słodko-gorzkie powitanie dziwnego gościa.

Te przedziwne bąblowate warzywa przywiózł Tiru-Riru z ostatniego pobytu w Paryżewie. W sklepie z orientalną żywnością wynalazł najdziwniej wyglądające warzywo i przywiózł mi jako kuchenną zagadkę. Lubię zagadki.

Otóż ten dziwoląg ma różne imiona. Polska nazwa jest raczej mało atrakcyjna... no, bo... przepękla ogórkowata - jak to brzmi? Bywa nazywany z francuska concombre amer (gorzki ogórek), melon amer (gorzki melon), albo courge amère (gorzka dynia). Jak widzicie określenie "gorzki" powtarza się za każdym razem. Nie bez powodu. Przed przyrządzeniem ten dziwny ogórek był jak dziegciowa smoła. Z czasem zgubił trochę goryczy, do końca zachowując jednak charakterystyczny smak.

Pan sprzedający w sklepie powiedział, że można zrobić z niego surówkę, doradzając dodanie tylko zielonego chilli i soku z cytryny. Tiru-Riru przywiózł też te hinduskie papryczki, pieronem ostre. Strach mnie obleciał na myśl o takich dawkach kwasu, goryczy i ognia. Pan był Hindusem, wiec może jemu takie połączenia nie groźne, ale myślę, że nasze żołądki by zastrajkowały. Podobno gorzki ogórek jest bardzo zdrowy, szczególnie dla diabetyków, bo reguluje wydzielanie insuliny w organizmie. I ma mnóstwo innych zalet, dla których warto po niego sięgnąć, jeśli kiedyś wam się zdarzy go widzieć na straganie w dzień targowy.





Kiedy zabrałam się za krojenie hinduskiego mutanta (najpierw wzdłuż a po usunięciu gąbczastego wnętrza w półkrążki), bardzo mi się spodobał. w przekroju wyglądał jak koła zębate, do których mam słabość (niedawno nawet kupiłam od zaprzyjaźnionej projektantki naszyjnik z motywem trybów przemysłowych). Więc dziwny ogórek wydał mi się urzekający na starcie. Po wypróbowaniu kawałka surowej łupiny, nie miałam wątpliwości, skąd określenie "gorzki" przy każdej nazwie. Smak był podobny do smaku papryki, tylko bardziej gorzki. A wręcz bardzo gorzki! Jak się tego pozbyć? Musi być sposób...

Przeczytałam gdzieś, że przed przygotowaniem trzeba go zalać na kilka minut wrzątkiem, a potem lodowatą osolona wodą, żeby stracił gorycz. I była to prawda, choć gorzki smak  jeszcze pozostał. Czyli na surówkę nie ujdzie.




Ale z czym przyrządzić tego dziwoląga?  Postanowiłam podążyć za instynktem smakowym, który, jak dotąd nie zawiódł nigdy. Podsmażyłam dziada na patelni z cebulą, pieczarkami i zielonym chili, po czym wszystko poddusiłam w naprędce zrobionym musie kokosowym. Całość doprawiłam przyprawami też hinduskimi i też dostanymi w prezencie: nasionami cebuli (o których już kiedyś pisałam) i suszonym imbirem, dokładnie razem zmiażdżonymi w moździerzu. Poza tym tylko sól.


Do tego placki z mąki ciecierzycowej i proszę bardzo!  Po przyrządzeniu gorzki smak się utrzymał, ale konkurował ze słodyczą cebuli i kokosa i ostrością chili. Iście hinduski zestaw. Całkiem ciekawe doświadczenie. Serio, serio.


 
Przepis (dla 2 osób)

- 2 gorzkie ogórki (Myślę, że warto ich spróbować, ale ze względu na podobny smak, można gorzkiego ogórka zastąpić zwykłą papryką w dowolnym kolorze. Najlepiej ciemnozieloną. I odchodzi problem pozbywania się goryczy, bo smak jest zdecydowanie bardziej swojski)
- 2 średnie cebule
- 200 g pieczarek
- 1 łyżeczka posiekanej świeżej chili
- przyprawy: sól, nasiona cebuli, imbir
- puszka mleka kokosowego (jak widać na zdjęciu powyżej, ja z braku mleka kokosowego pod ręką, użyłam szklanki wiórków zmielonych ze szklanką wody, ale mleko będzie lepsze!)


PLACKI:

- 2 szklanki wody
- szczypta sody
- 1 łyżka kartoflanki
- mąka z ciecierzycy (tyle, żeby uzyskać konsystencje gęstego ciasta naleśnikowego - ok. 1 szklanki)
- przyprawy: tandori massala, sól, pieprz
- kilka łyżek oliwy (dodając do ciasta, można smażyć na suchej patelni)

Smacznego, dobrej zabawy i brawo za odwagę!!



sobota, 26 marca 2011

Nowości na rynku materiałów budowlanych

Zacznę od tego, że nie przepadam za słodyczami. Może dlatego prawie wcale nie piekę ciast (a jeśli już, to najczęściej są ciężkie jak cegły), nie wydziwiam z deserami (wolę proste słodycze, jak czekolada albo owoce z dodatkami) itd. Może więc z braku doświadczenia, może z braku cierpliwości, a może ze skłonności do zbyt swobodnego interpretowania przepisów (wypieki tego nie lubią, o nie)... jestem beznadziejną cukierniczką.

Fakt, od czasu do czasu uda mi się coś tak banalnego, jak ciastka owsiane, ale to by zrobił mój dwuletni siostrzeniec, w oparciu o przepisy "Kucharza Dużego i Małego". Szczególny przypadek stanowi szarlotka z kruszonką, która jest kosmicznie dobra, i nie ma sobie równych. I jej się będę trzymać.

Powody leżą przede mną na stole: chciałam powtórzyć basiowe ciastka malinowo - czekoladowe ale to, co mi wyszło, marny ma z nimi związek. I wedle tych ciastek (jak mawiała babcia Irenka)... wedle tych właśnie ciastek spędziłam piątkowy wieczór w domu. Niech mi to będzie ostatni raz, bo marny z tego zysk!

Moje ciastka, są twarde jak beton i tak samo skutecznie jak on przywierają do powierzchni - ostatecznie po wielu próbach dały się odkuć z blachy, na której były pieczone. Można by je nazwać "ciastka dla nie lubianej starszej cioci", bo za skarby świata człowiek o słabym uzębieniu ich nie pogryzie. Albo inaczej - patrząc na rzecz całą pozytywnie można uznać, jak to Paweł rezolutnie zauważył, że to ciastka doskonałe na fajfy - po długim moczeniu w herbacie będą nawet znośne.

Zrobiłam dziś też moje pierwsze w życiu czekoladki. Albo raczej pralinki. Jak zwał, tak zwał, wyszły ładne i może nawet smaczne (to się okaże), ale proces produkcyjny wymaga udoskonalenia i na razie nie będę go opisywać.

Tak, czy siak, skoro potrafię produkować cegły i masę wiążącą elementy budowlane, mogę sobie zbudować słodką chatkę na starość i zamieszkać w niej, jak na jędzę przystało (ćśśś... wiem co mówię)


 




I to by było na tyle zabaw w antygrawitacyjne cukiernictwo.

czwartek, 24 marca 2011

Nie mam chleba, to będę jeść ciastka!

Brak chleba i pomysł na ciastka owsiane były wymówką, potrzebną, żeby nie zabrać się dziś rano za mycie okien. Pogoda coraz ładniejsza, słońce świeci i coraz  lepiej widać pozimową szarość szyb. Ale wieje też silny wiatr, który bezczelnie zrzucił suszące się ubrania z suszarki na posadzkę balkonu. To nie nastraja najmilej do machania mokrą ścierką przy otwartym oknie (dodam tylko, że okno, przez które mam widok na  koronę drzewa, kiedy siedzę przy biurku, na wymiary ok. 2 x 2,5 m, co jednocześnie sprawia, że trudno zignorować brud i czyni jego mycie dość poważnym przedsięwzięciem). Zwłaszcza, że czeka mnie jeszcze dziś dużo pracy przy poniedziałkowych zajęciach. Okno poczeka. 

Wszystko, czego potrzeba to ok. 15 minut wolnego czasu, nagrzany piekarnik i składniki:

2 szklanki muesli (może być z rodzynkami)
1 duże jabłko
1 łyżka syropu cukrowego/sztucznego miodu
1 łyżeczka sody/proszku do pieczenia

To jest mała porcja - na kilkanaście ciastek, albo kilka - zależy od wielkości

Płatki trzeba zmielić w malakserze na drobno i dokładnie wymieszać z proszkiem/sodą. Jeśli rodzynki się nie zmielą (a raczej będą stawiać opór), trzeba je posiekać nożem, żeby potem nie utrudniały  formowania ciastek (rodzynkowy ruch oporu...). Jabłko i syrop cukrowy zmielić blenderem na mus, po czym wymieszać wszystko dokładnie w misce. 

Ciastka formuje się techniką "kulka - spłaszczyć" i piecze się w temp 200 st. przez ok 20 minut. W połowie można włączyć termoobieg, żeby się przesuszyły. Trzeba czasami zerknąć, czy się nie jarają i wyczuć sprawę - w zależności od piekarnika. Dla eksperymentu upiekłam część ciastek w tarteletkach - wyszły bardzo ładne i mają zagłębienia pozwalające pokryć je konfiturą (zagłębienia nie są widoczne na zdjęciach, które pokazują tylko "gładką" stronę ciastek).

Konfitura bardzo dobrze robi tym ciastkom, bo w składzie nie ma praktycznie cukru. Użyłam pysznej konfitury z pomarańczy i żurawiny, którą zrobiła moja siostra. Bardzo słodka, w sam raz jako dodatek do mało słodkich ciastek. Tyle w niej cukru, że jest bardzo-figo-fago-pobudzająca! Oczywiście może to być jakakolwiek inna słodka, gęsta rzecz, którą lubicie. Już wcześniej zapowiedziałam pojawienie się przepisu. Obiecuję go jak najszybciej dostarczyć. A wręcz JUŻ dzwonie do Magdy... albo za chwilę, tylko zjem jeszcze jedno małe ciasteczko...







poniedziałek, 21 marca 2011

Sto lat, sto lat...


Pierwsze urodziny Kreacji w Kuchni. Blog powstał w dniach, kiedy weganizm dopiero chodził mi po głowie (aczkolwiek tupał głośno), bo jego rzeczywistych początków szukałabym dopiero (!!) około przełomu czerwca i lipca. Ale zapał był znacznie wcześniej i  tak się to potoczyło. Często pyta ten czy ów o przyczyny, dla których postanowiłam zmienić znaczną część swojego życia (bądź, co bądź, to zmienia dużo, nie tylko w brzuchu i na talerzu, ale i w głowie, choć zmiany nie były dla mnie odczuwalne drastycznie i wszystko wskazuje na to, że najważniejsze pomysły już zdążyły się dawno uleżeć).

Zazwyczaj wtedy odpowiadam, że po prostu - z miłości i namysłu. Zdolność do jednego i drugiego nie może prowadzić w innym kierunku. Miłość rozumiem tu jako ogólny stan, który jesteśmy zdolni odczuwać i w którym bardziej jesteśmy skłonni współczuć. Połączona z myśleniem wychodzącym ze zwyczajowych ograniczeń jest najsilniejszą motywacją do tego, żeby nie przykładać już rąk do cierpienia. Kiedy doda się do tego podstawową wiedzę na temat  złego wpływu produkcji żywności odzwierzęcej na środowisko naturalne i najważniejsze kwestie zdrowotne - wtedy korzyści widać jak na dłoni. A są znaczące i trudno zamknąć na nie oczy. Fakt, że trochę trzeba było się obłożyć wiedzą o jedzeniu i wartościach odżywczych, poczytać, poszperać, zadbać o to, żeby sobie zdrowia nie wyszczerbić (o co najłatwiej, gdyby po prostu wyeliminować mięso, mleko, jaja itd.). Ale to też bardzo ciekawe i zawsze to lubiłam.

A blogging wciąga. Wciąga. Bardzo lubię to robić - pisać, czasami od rzeczy i robić zdjęcia jedzeniu. W ostatnim roku podszkoliłam się w tej kwestii, opanowałam też działanie podstawowych programów graficznych, z tych dostępnych darmowo w internecie. I zdobyłam całe mnóstwo nowych umiejętności potrzebnych początkującej bloggerce. Ba! Nawet zaczęłam się uczyć HTML, żeby kiedyś może napisać sobie własną stronę. A póki co, żeby kodować takie urocze detale jak śnieg, który padał na blogu w okresie zimowym i niektórym z Was przeszkadzał czytać.

Moi najbliżsi i znajomi czasami czytają, co tutaj piszę. Czasami komentują. W ogóle podchodzą do kwestii moich wyborów z dużą pogodą i z dobrym nastawieniem, które jest nie do przecenienia. Rosną w moich oczach, jako dojrzałe osoby, które nie najeżają się, nie oceniają, nie utrudniają, nie rzucają mięsem (czy to przysłowiowym, czy realnym...), ale przyglądają się, zadają pytania, rozmawiają i wszystko wskazuje na to, że cieszą się razem ze mną. Sama staram się z resztą nie  przyjmować postawy fundamentalnej, która w takich przypadkach więcej burzy niż buduje.

Może dzięki temu właściwie nie dotyczy mnie główne zmartwienie większości początkujących wegan, związane z niezrozumieniem przez najbliższych. A wręcz odnotowuję przychylne zainteresowanie, ciekawość, gotowość spróbowania czegoś nowego. Cieszy mnie też przybywająca liczba czytelników i obserwatorów. Mam nadzieję dostarczać pomysłów i pozytywnych wrażeń. Uznaję to za najbardziej pozytywny efekt moich działań w ramach Kreacji w Kuchni. Że nie taki weganizm straszny. Yeah!

Lubię gotować. Lubię jedzenie. Lubię czuć się dobrze. Lubię lubić.

A Ty też? Wszystkiego najlepszego dla wszystkich!!

A na koniec krótki film o tym, dlaczego codziennie powinniśmy się choć przez chwilę zajmować tym, co lubimy - tak jak ja lubię zajmować się przygotowywaniem jedzenia i tym blogiem. Bez przymusu, wyłącznie  dla frajdy. Bo to podobno najbardziej dobroczynna rzecz, jaką można dla siebie zrobić. Tak!



niedziela, 20 marca 2011

O złośliwej Lunie i stosowności środków zaradczych.




No i proszę. Księżyc miał swoje plany i nadał wydarzeniom  niespodziewany bieg. I nie taki, jaki najpiękniej wyglądałby w białym świetle pełni. W tym szaleństwie musi być jednak metoda i będzie dobrze - a na pewno lepiej niż jest. Jeśli można temu dopomóc, to zapewne najskuteczniejszą metodą doraźną jest doustna aplikacja odpowiedniej, a przy tym smacznej (potwierdzili i Paweł i Marek, co na popołudniową kawę wpadł) mieszanki: trochę cukru, dużo magnezu, potas, witamina B, C itd.. Mocy, przybywaj! No... przybywajże... ech...

Foremki z ciasta francuskiego to oczywiście gotowiec, bardzo smaczny, pozwalający działać na autopilocie. Polecam. Wypełnione kakaowym kremem, płatkami migdałów i owocami. Czyli hardkorowe rozwiązanie na hardkorowy dzień.

Przepis na krem kakaowy:

- 1 awokado bardzo dojrzałe
- 1 czubata łyżeczka gorzkiego kakao
- 1 łyżka syropu cukrowego/z agawy/sztucznego miodu

Wszystko razem miksować aż do uzyskania gładkiej lśniącej masy kakaowej. Najlepiej smakuje mocno schłodzona.

Zamilczmy o przyczynach, o drogach i wybojach relacji międzyludzkich a w szczególności o przyjaźniach i innych takich. Lekko smutno.

sobota, 19 marca 2011

Jaki cel ma Księżyc? Jak zatrzymać miłość? We are all made of stars...


Albert Camus napisał, że jedyną poważną kwestią jet to, czy się zabić, czy nie. Tom Robbins napisał, że jedynym poważnym pytaniem jest to, czy czas ma początek i koniec. Camus najwyraźniej wstał lewą nogą a Robbins zapomniał nastawić budzik. 

Jest tylko jedno poważne pytanie: JAK ZATRZYMAĆ MIŁOŚĆ?

Odpowiedz na nie, a powiem Ci, czy masz się zabić. 
Odpowiedz na nie, a rozwieję Twoje wątpliwości na temat początku i końca czasu.
Odpowiedz na nie, a zdradzę Ci, jaki jest cel Księżyca...

(Tom Robbins, "Martwa natura z dzięciołem")



Zamieszanie wokół Księżyca wynika z tego, że dzisiaj o 19.10 nie tylko pokaże swoją poranioną kraterami twarz w pełni (95% widoczności tarczy, o ile chmury nie ukradną mu przedstawienia), ale także będzie najbliżej Ziemi od dobrych kilku lat. Perygeum (przeciwieństwo apogeum) to najniższa wartość, jaką osiąga księżyc na nie całkiem symetrycznej orbicie okołoziemskiej. Niektórzy twierdzą, że ma to bezpośredni wpływ na życie ludzi, na ich działania, bo przyciąganie astralne na Ziemi osiąga w tym czasie... apogeum. Tom Robbins wykazywał delikatną obsesję na punkcie srebrnego globu i niemal w każdej swojej książce obarcza go odpowiedzialnością za najdziwniejsze koleje losu swoich bohaterów. W szczególności za miłość. Leigh-Cheri Furstenberg von Barcalona i Bernard Mickey Wrangle, zwany Dzięciołem - rudowłosa księżniczka i brodaty rozbójnik pod niebem Hawajów na przykład.

Ja sama nie umiem zrozumieć tego do końca. Nie potrafię też zaprzeczyć, ani oprzeć się wpływowi Księżyca, który ma w sobie coś magicznego, nieuchwytnego. Kto nie lubi księżycowych nocy? Rozgwieżdżonego nieba? I tu nie chodzi o tani romantyzm. Raczej o to, że takie okazje przypominają, jacy jesteśmy drobni w skali galaktyk i że jesteśmy tylko kawałkami kosmicznej materii. I zobacz: mnie i ciebie, ulepiły ręce czasu z tej samej energii, która pozwala gwiazdom świecić. Czy możesz więc sobie wyobrazić cokolwiek, co może nam rzucić pod nogi kłodę, której nie roznieślibyśmy w proch małym palcem? To jest najlepsze w byciu gwiezdnym pyłem.

Księżyc jest nie tylko potężny, ale też piękny, jak zauważyła dziś Ola. A ja się zastanawiam, jakie Pan Księżyc ma plany na wieczór, czy planuje się pokazać i siać ludziom zamęt w głowach?

Myśląc o tym i o setkach innych spraw, bliższych niż Księżyc, zrobiłam naleśniki, które przypominają trochę księżycowe tarcze (i, tak jak Księzyc, miały one "ciemną stronę", upsss...), czyli MOONCAKES. A przepis pochodzi od Moby'ego, który już bardzo zasłużonym weganinem jest i którego lubię za smutne piosenki i spokój. Chyba wszystkie są smutne. Naleśniki Moby'ego nie pomogły mu zatrzymać miłości, jak można się dowiedzieć z filmu z przepisem. Ale są smaczne. Ja dodałam zmielone muesli (z rodzynkami) zamiast otrębów i chyba były dzięki temu trochę słodsze. Polać syropem cukrowym/klonowym i posypać płatkami migdałów. Zajadać. Dzielić się.




To może wie ktoś, jak zatrzymać miłość?

Chętnie poznam sprawdzone sposoby, bo naleśniki to tylko wierzchołek góry lodowej


czwartek, 17 marca 2011

kawa, kawa, kawa, stare bułki z cukrem i sauna, czyli jak odzyskać sisu

Tervetuola!

W skali europejskiej Finowie piją podobno najwięcej kawy. Sprawdziłam osobiście kilka lat temu i może być to prawdą. W muzeum, w którym byłam na stażu, kawa wjeżdżała kilka razy na dzień. Mocna, z ekspresu. A do tego zawsze czas na rozmowy i czytanie gazet. Finowie nie przesadzają z dyscypliną pracy, chociaż na pewno ją czują. A po pracy chodzą do sauny. Zupełnie bez wcześniejszego zamierzenia, też dziś będę fińskie obyczaje konsumpcji, pracy i odpoczynku uskuteczniać.

Bo dzień szary i ponury - jak to teraz. Może dlatego tak trzeba się ratować tym, co, chociaż nie najzdrowsze, spełnia funkcję pakietu antykryzysowego i jest energetycznym strzałem w dziesiątkę sflaczałego dnia: kofeina i biały cukier. Mam nadzieję, na odzyskanie sisu, czyli siły, woli do pracy i działania, jak to Finowie mówią. Żeby energicznie zabrać się do rzeczy i zadbać o swoją... ekhmm... karierę (ale nie bójmy się tego słowa). Czy już wspominałam, że szukam pracy? Sisu potrzebne od zaraz.

Oto dlaczego:


A tytułowe stare bułki z cukrem przyniosłam z marketu w dużej plastikowej torbie z flagą Finlandii na etykiecie. Twarde niczym mięsień skandynawskiego rybaka :) i słodkie jak... spojrzenie pasterki reniferów. I mają dużo cynamonu, dla którego już nie umiem znaleźć równie dziwnego porównania. Z braku gotowców, można wykorzystać po prostu czerstwe bułki, porządnie wysuszone w piekarniku, najlepiej pszenne i posypać je cukrem i cynamonem.

Takie grzanki umieszcza się w naczyniu żaroodpornym spodami do dołu, po uprzednim pokruszeniu na mniejsze kawałki (tylko po to, żeby szczelniej zapełnić dno naczynia), zalewa się całkowicie kawą z mlekiem roślinnym (najlepsza oczywiście mocna mała kawa z ekspresu z dużą ilością mleka) i piecze w piekarniku ok. 20 minut. Jeśli będą wypływać, trzeba je od czasu do czasu zanurzyć. Kiedy pieczywo całkiem wchłonie płyn, utworzy coś w rodzaju wtórnego ciasta. W tym czasie można uprażyć w rondlu jabłka pokrojone w kostkę z kilkoma łyżkami wody i odrobina soku z cytryny. Po wyjęciu z piekarnika, połowę grzanek przekłada się do miseczki, przykrywa się jabłkami i drugą połową puddingu (choć nazwa to na wyrost). Po kwadransie nadaje się do jedzenia i jest bardzo smaczne. Maukas! (choć wygląda, jakby to ktoś przed momentem już przeżuł i wypluł)









A na późny wieczór wstępnie układa się plan saunowy.


Let the sisu be with you! Nauti!


wtorek, 15 marca 2011

Undergroundowe gotowanie albo nędza na przednówku. Kwiaty w nowej roli.

Przedwiośnie nie rozpieszcza. Do niedawna wcale nie chciałam końca zimy, bo lodowisko było czynne a ja w tym roku opanowałam jako tako jazdę na łyżwach i radości nie było końca... do niedzieli. Skoro więc jedyny sens zimy się zdezaktualizował, niech już się zmieni pora roku. Tylko jak i kiedy? Niby coraz cieplej i słoneczniej (choć może nie dziś akurat, ale wczoraj było przepięknie, kiedy heroicznie zerwałam się po świcie do parku na biegi, w płonnej nadziei na znalezienie zastępstwa dla łyżwowych harców...), niby dni coraz dłuższe i astronomiczna wiosna prawie stuka w szyby, ale do wiosny gastronomicznej jeszcze bardzo bardzo daleko i na nowalijki jeszcze będzie trzeba długo czekać. Póki co bieda i dieta pradziadów, czyli wszystko to, co można latem wyciągnąć z ziemi i skitrać na długą zimę.I koronki po prababce ;-)

Specjalne podziękowania dla pomysłodawczyni prototypu zupy. Dwa dni temu była u mnie czarna owca apostołki  i razem uknułyśmy bardzo smaczną zupę cebulową. Jej już się nie da powtórzyć, tak jak tego miłego wieczoru, więc przedstawiam remake.

Undergroundowa to zupa, bo zrobiona głównie ze wszystkiego, co pod ziemią rosło: jak na zupę cebulową przystało, przede wszystkim z cebuli, której jest ok. pół kilo (czyli 4 duże cebule). Poza tym duża marchew, pietruszka, kawał selera. Do tego przyprawy: ziele angielskie, kmin, kolendra, sól, pieprz, natka pietruszki, cytryna i... kwiaty. Tak, tak - diabeł, jak zwykle, tkwi w szczegółach.

Jakiś czas temu nabyłam gotową mieszankę jadalnych kwiatów, a od Pawła dostałam sól kwiatową. Może w tym roku zrobię sobie własną mieszankę, a póki co gotowiec. Są tam chabry, róże, malwa, słonecznik i mięta. Ładnie pachną, jak na kwiaty przystało i wyglądają ciekawie w zupie, sałatce i na lodach.  Dobrze się komponują z warzywnymi aromatami. I są namiastką wiosennych kwiatów, na które też jeszcze przyjdzie długo czekać.

I do rzeczy. Generalnie, z tą zupą jest bardzo, bardzo prosto. Banał. Włoszczyznę pokrojoną w kawałki gotuje się w dużym garnku (3-3,5 l wody). Poza warzywami dorzuciłam 2 kulki ziela angielskiego, 1/2 łyżeczki ziaren kolendry, 1/2 łyżeczki kminu, sól, pieprz i 1/4 dobrze wyszorowanej cytryny ze skórką (jeszcze o tym nie pisałam, ale od jakiegoś czasu niemal do każdej zupy dodaję ćwiartkę, albo nawet połowę cytryny - bardzo ożywia smak i kolory! To hit który podpatrzyłam u Ewci). Jeśli kto woli mocniejszy smak, można się wesprzeć kostkami bulionu warzywnego, które nie są konieczne, ale ułatwiają sprawę.

W tym czasie cebulę pokrojoną byle jak, dość grubo (uwielbiam, kiedy Jamie Oliver mówi o czymś, że jest "coarsly chopped", chociaż w jego wykonaniu "coarsly" to coś zupełnie piękniejszego niż u mnie... ale nie o urodę cebuli mi tu idzie) trzeba zeszklić na oliwie na małym ogniu. Kiedy bulion się porządnie wygotuje, wita się z cebulą i całość jeszcze ok. 30 minut bulgoce pod przykryciem. Potem wyławia się cytrynę, miksuje się zupę na krem i dodaje posiekaną natkę pietruszki. 

Przed samym podaniem posypuje się zupę... kwiatami. (sypanie kwiatów nie bywało moim udziałem w dzieciństwie, a wraca w innej postaci teraz - o, ironio...). Świetnie smakuje z pszennymi grzankami, np z bagietki. W dużych kawałkach. Żeby pachniało ładnie i żeby wszędzie były okruchy. Wtedy nikt nie przegapi, że obiad się dzieje. Dzyń dzyń!!

Wiosna jest już trochę bliżej.








wtorek, 1 marca 2011

Szczęśliwego Nowego Roku!


A dokładniej, szczęśliwego nowego roku życia. Jakoś tydzień temu wypadły moje kolejne urodziny. W niedzielę u Basi była kolacja. Wspólna, bo jeszcze Madzia obchodziła urodziny przed paroma dniami. Madzia wegetarianką jest. Tak jak i Ola, Alan i Borut, prawie jak Aga. Radość moja była OGROMNA, bo wszystko na stole było wegowe!!! Cudowna zupa dyniowa, z krzesinieckiej dyni, ciecierzyca z suszonymi pomidorami w oliwie, warzywne ciasteczka, buraczkowe kotleciki, bliny gryczane... sałatka owocowo-orzechowa... Trudno uwierzyć, jak dobre i piękne było to wszystko!! A jeszcze czekoladowy tort, tarta czekoladowa z wiśniami i CIASTECZKA CZEKOLADOWE (wszystko czekoladowo-czekoladowe, czyli tak, jak lubimy najbardziej), które były tak absolutnie pyszne, że nie mogę o nich milczeć. Szerz się dobra nowino!

Ciasteczka zrobiła Basia, której zawdzięczamy również całą wspaniałą organizację. Nie wątpię, że Ridż też  przyłożył rękę (gdyż nie miga się od tego, jak widać na zdjęciu u dołu posta). Przepis pochodzi z resztą z internetu i wcale się nie zdziwię, jeśli z któregoś z zaprzyjaźnionych blogów. Jeśli tak - stukrotne dzięki! Te ciastka to absolutne cudo cudów. Perfekcyjna fuzja słodyczy i goryczy (konfitura i kakao), konsystencja miękka wewnątrz, chrupiąca na brzegach. No, słów nie mam kochani, dawno czegoś tak akuratnego nie jadłam. Żadnego zbędnego smaku. 


Składniki:
  • ½ szklanki dżemu malinowego
  • 1 szklanka cukru
  • ⅓ szklanki oleju
  • 1 łyżeczka aromatu  waniliowego i migdałowego
  • ½ szklanki i 2 łyżki kakao
  • 1 ½ szklanki mąki
  • ¾ łyżeczki sody
  • ¼ łyżeczki soli
Po wymieszaniu składników mokrych, dodaje się stopniowo wszystkie suche składniki, wcześniej połączone ze sobą. Z ciasta formuje się małe, dość cienkie placuszki i piecze się 10 minut w temperaturze 180°C. Po wyjęciu z piekarnika mogą być początkowo miękkie, więc trzeba wstrzymać się kilka minut z przekładaniem na talerzyk albo do pudełka... albo do buzi.



A czy pisałam już, że jestem bardzo, bardzo szczęśliwa?

A jestem! Jestem!


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...