wtorek, 28 września 2010

Addio, pomidorry!




Minął sierpień, mija wrzesień, znów październik i ta jesień... Ale, ale! Nie ma zgody! Jeszcze czas pomidorówek na naturalnych pomidorach nie przeminął!


To jest dziwna pomidorówka, czy raczej czerwona zupa po prostu. Nie dlatego nawet, że bez śmietany (pamiętam aż nazbyt dobrze moje dzieciństwo z pomidorówką na kremówce), całkiem nie zabielana, wegańska. Przepis dziecinnie prosty dorzucę, jeśli chcesz, tylko daj znać.

No... nie wygląda przecudo!?

Aha. No dziś (bo zupa jest od wczoraj) nie ma ryżu ani makaronu - jak to zniesiesz? Zniesiesz to świetnie bo są placki. Z mąki ciecierzycowej. Mąka ciecierzycowa to moje odkrycie sprzed miesiąca - bardzo zdrowa, świetna do wszelkich placków i naleśników, panierowania (np bakłażana!!) bezglutenowa. Nie próbowałam jeszcze, ale na opakowaniu znajduje się także rekomendacja kosmetyczna - podobno maseczka z gram flour należy do bardzo dobroczynnych specjałów. Kosztuje co prawda prawie dychę za kilo, ale warto.

 
A te placki?? To po prostu mąka z ciecierzycy, łyżka kartoflanki, szczypta sody, woda, oliwa, sól, pieprz, tandori masala. Cienkie placki z ciasta o konsystencji gęstego naleśnikowego piecze się z dwóch stron na gorącej patelni. Po upieczeniu połamałam placki w trójkąty, polałam olejem lnianym, pastą sezamową i dorzuciłam bukiecik pietruszki. Oczywiście może być sama oliwa i pietruszka - też bomba.

Zrób sobie to też!! No, zrób. Dobre.

środa, 22 września 2010

Leczo w czasach inwazji

"Aneczko! Takiej INWAZJI to jeszcześmy tu nie przeżyli..." - powiedziała Pani Janka, kiedy w czasie tegorocznych wakacji nad morzem wiało i lało jak nigdy dotąd. Dookoła deszcz i wiatr i naszą chatę składało w pół - w tę i z powrotem - jak chciało. W ruch poszły sznury, mocowania itd. Musieliśmy z Pawłem siedzieć przy ścianach i opierać się o nie, żeby całkiem nas nie zdmuchnęło. I tak cały dzień. Zimno. Więc lał się koniak, wiśniówka i aroniówka w niemałych ilościach (wszystko dla zdrowia), a mama w rytm piosenki turystycznej najspokojniej w świecie robiła leczo, czyli power-food dla walczących w żywiołem niestrudzonych wczasowiczów. 

Wtedy to było koszmarne, ale teraz... jesień nadchodzi, wiec czas na pocieszające wspominki.


No właśnie - dziś ostatni dzień lata, wakacje dawno minęły, szwędamy się się po Wildzie. Na Rynku Wildeckim warzywami miesiąca są dynia oraz inne, jej podobne wynalazki - cukinia i patison. O zupie dyniowej już było (chociaż warto wspomnieć, że zrobiliśmy z Pawem repetę w wieeeelkim garze), o patisonach będzie (gdyż planujemy wieczór filmowy z patisonem i Pattinsonem, a osobliwie z Sagą Zgniłych Jabłek). Cukinia, na dobra sprawę, także była juz bohaterką jednego z postów. 

Oh, trochę wstyd mi to wspominać, bo wtedy obrobiłam tej cukinii dupę i zrobiłam z niej zupę.... Oh, dosłownie, jeśli wspomnieć dupę z cukinii... Wtedy, jak pamiętają co wnikliwsi czytelnicy, lansowałam pogląd, jakoby rozmiar dla cukinii był znaczący i twierdziłam uparcie, że lepsza mała a twarda. Nie odżegnując się od wówczas ferowanej opinii, twierdzę jednak, że także duża i lekko rozlazła przyda się świetnie w czasach inwazji...a także w czasach pokoju (w kamienicy).

 
Głupio, bo nie dość, że grypa, to jeszcze ostatni dzień lata. Albo odwrotnie. Tak wyszło, że ostatnio pojawił się w lodówce nadmiar (a co najmniej obfitość) modnych warzyw z rynku. Dwa patisony i dwie wielkie cukinie. Zrobiliśmy leczo, takie jak mamowe nadmorskie, tylko, że rozgotowane i niedosolone :] - na zdjęciach widzicie prawzór, a więc wygląd pożądany.



Na koniec przydługiej tyrady, krótko o tem, jak to się robi: trzeba mieć mniej więcej tyle samo cebuli, czerwonej papryki, cukinii (może być duża), pomidorów i sporo natki pietruszanej. Wszystko razem podsmażyć i poddusić (tzn my z braku tak wielkiem patelni zawsze najpierw podsmażamy cebulę, paprykę i cukinię a potem przekładamy to do gara. Osobno dusimy pomidory z pietruchą i łaczymy wszystko w garku). Doprawia się tylko solą i pieprzem, ewentualnie imbirem. Żeby uniknąć rozgotowania (cukinia puści sporo wody), należy zrobic rzecz arcytrudną: w odpowiednim momencie zdjąć pokrywkę, zamiast gadać  w najlepsze o dupie Maryny. 

No, smacznego.




środa, 15 września 2010

Węgierki i Matka Boska Częstochowska. Plum, plum.

Plum, plum...w Poznaniu teraz pada deszcz, choć nie wiadomo skąd przyszedł. Trochę jak moja smutność dziwnie wesoła i wesołość dziwnie smutna. Plum czyli śliwka. Węgierka. W kompot. Ja jak śliwka  w kompot - o, tak. Ale nie o tym tutaj będzie. Bezie za to o śliwkowym placku dziwnym, bo wegańskim. Pamiętasz, kiedy sto lat, albo pięć miesięcy temu, temu robiłam słynny apple crumble? No, to plum crumble jest bez masła w dodatku (a w zasadzie w niedoborze). I co? No, przyznam, że trzeba jeszcze nad tym popracować, bo zrobił się nawet nie zakalec, a pospolity surowiec. Śliwki za dużo soku wypuściły a kruszonka bez masła smakowała po prostu słabo. Albo coś wymyślę, albo krucho z kruszonką. Bez komentarza, bez zdjęcia.

Gościłam się wczoraj u Bubalskich z powodu remontu na Uminie. To niedaleko, a po drodze Rynek Wildecki. Dużo ładnych warzyw jest jeszcze. Bubalscy wrócą, to się zaskoczą bo będzie obiad i ciacho.


Dobre piekielnie i piekielnie ostre wyszło chilli con dynia, hehe. Cebulka, pomidory, dynia, czerwona i biała fasolka, dużo pietruszki, do tego cynamon, kurkuma, kardamon i gałka muszkatołowa (spokojnie możesz użyć garam masala według uznania własnego - tylko nie zapomnij o cynamonie). Tajemnym składnikiem jest...co? No, co? No śliwki węgierki!!


 Zatem, śliwki i cynamon rządzą dzisiejszym wyszynkiem. Na mnie działają trochę jak płaszcz przeciwdeszczowy, co jest bardzo miłe.

A dzisiaj dwie Węgierki (bynajmniej, nie śliwki) rozmawiały w autobusie, siedząc na siedzeniu za moimi plecami. Rozmawiają, rozmawiają, ja rozumiem tylko "igem" i "nem". Nagle autobus staje w korku i jedna z nich wskazując palcem na sznur samochodów przed nami mówi stroskana "O, Matko Bószka  Czesztohószka...", po czym wraca do swojej śliwkowej pogadanki z współpasażerką. Ciekawe...

poniedziałek, 13 września 2010

FOOD DESIGN!

Właśnie trwa świetna konferencja FOOD DESIGN
dotycząca projektowania i innowacji dla branży spożywczej. Super ciekawa.


 
Bo food design to cała branża projektowania, obejmująca żywność, 
dietę, doświadczenia związane z przygotowywaniem jedzenia i konsumpcją. 


A także projektowanie produkcji i usług dla branży spożywczej. 
Dotyczy procesu świadomego wyboru upraw, najlepszej jakości 
składników, poprzez logistykę, przechowywanie i projektowanie 
opakowań, po sposób ekspozycji gotowego produktu i sprzedaż.


Food design to projektowanie oparte na trendach, ale i wykorzystujące 
badania. Obserwując zmieniający się styl życia i indywidualne potrzeby, 
różnych osób, można śmiało projektować żywność idealnie dopasowaną.

Ale dziwy...

c.d.n.

Zdjęcia: Marti Guixe, Biscuits; Katja Gruijters, Sandwich Purse; Katja Gruijters, Organic Candies

niedziela, 12 września 2010

Brokuły do chrzanu!

Wcale nie do chrzanu, bo bardzo smaczne i udane, ale raczej w chrzanie. A konkretnie w chrzanowym sosie, który wyszedł dziwny (ale dobry), bo zamiast śmietany dodałam mleko kokosowe. I ten chrzan. I sporo pieprzu. Mmmm. Dziwny i bardzo połamany orientalnym smakiem to beszamel, ale i ciekawe doświadczenie podniebienne.


A wszystko w cieście francuskim. Gotowiec pozbawiony masła.


Trochę szkoda, że wcześniej te brokuły podgotowałam, 
bo i tak za bardzo zmiękły w piekarniku.


Z pozostałego ciasta można zrobić takie bazyliowe paluchy.
Widziałam dziś takie u Madzi M. w kuchni i nie mogłam się 
powstrzymać przed zgapieniem. Uważam, że pomysł świetny!

czwartek, 9 września 2010

Spoko, spoko, to tylko REMĄT

Że w domu na Umińskiego życie skryło się pod folia malarską, chyba wspomniałam. Dwóch panów uwija się ze sprzętami najróżniejszymi. Czasami udaje mi się błysnąć wiedzą z branży typu : dyble, waserwaga, unigrunt albo mutry. Panowie mnie lubią. Jeden zwłaszcza chętnie opowiada o przygodach w pracy ochroniarza... a to nóż w plecach, a to kolega zomowiec. Materiał na książkę.


A, że remont trwa, to podjadamy różne ersatze prawdziwych posiłków... ale przynajmniej ersatze uśmiechnięte. Paweł wsuwa kanapkę z pieczenią. U mnie gruszkowo i śliwkowo.



Niby to nie ja tutaj najciężej pracuję, ale teraz myślę tylko o


 oraz

 i



środa, 8 września 2010

ראש השנה - czyli NOWY ROK BIEŻY!!

Rosz Haszana, nazywany inaczej Świętem Trąbek - pierwszy dzień nowego roku w kalendarzu żydowskim, przypada na pierwszy dzień miesiąca Tiszri, czyli w tym roku właśnie dziś. Strona, do której zaprowadzi Cię link podaje podstawowe informacje na temat obchodów święta. Sprawdź. Ja już poczytałam i wiem sto razy więcej niż wiedziałam wczoraj. To ciekawe.

Tak się składa, że mam też jedną książkę o kuchni żydowskiej (obecnie wyciągniętą spod folii malarskiej). Informuje ona, że podaje się wówczas okrągłe chały miodowe, pierniki i jabłka z miodem. wszystkie te słodkości mają symbolizować szczęście i pomyślność. Symboliczną wymowę ma także Mehren tzimmes (cymes z marchwi) - okrągłe krążki (ha, ha! przyp. KwK) warzywa oznaczają złote monety i wyrażają życzenia dostatku. Hebrajczycy przejęli od Babliończyków zwyczaj, nakazujący podanie baraniej głowy (aaaaaaaa!! a może tak swoje głowy podajcie!! przyp. KwK). Jest ona zapowiedzią wydarzeń, które mają nadejść (ale niestety, już nie dla tego barana... przyp. KwK). Niektórzy twierdzą jednak, że głowa zwierzęcia nawiązuje do biblijnej ofiary Abrahama i miesci się tym samym w obrębie tradycyjnej kultury judaistycznej - (Katarzyna Pospieszyńska "Cymes czyli kuchnia żydowska", Warszawa, kilka dekad temu - kiedy nie podano, ss. 5-6)

... ale, fuj z tym baranem! OK, może i jestem mało otwarta na kulturowe "mniam". I tu mi nie chodzi o to że jestem neowegefitą. Głowizna barania w ogóle nie brzmi super!  Ale nasze noworoczne golonki też nie wzbudzały nigdy mojego zachwytu, więc może to specyfika noworocznego wypasu?


... a swoją drogą, skoro barania głowa ma zapowiadać nowe wydarzenia (bo to głowa zwierzecia = głowa, czyli początek czegoś nowego), to co ma symbolizowac golonka czyli górna część goleni (udo, podpośladek)? włochaty koniec tłustego roku? Zbliżający się koniec? Ma to sens. Ma.

... naturalnie, są też wegetariańscy Żydzi (nie tylko np sefardyjscy). Jak kto chce koszernie i wegetariańsko, to jest miejsce gościnne i nie drogo nawet. W Tel-Avivie. Nie. Nie w TYM Tel-Avivie. Tylko w restauracji Tel-Aviv. Znacznie bliżej niż w Izraelu, choć też daleko, bo w Warszawie, ale za to na ulicy Poznańskiej (yeah!). Czynne od niedawna. Podobno bardzo smacznie i miło. SPRAWDZĘ.













Chciałam dzisiaj przygotować Dynię po Sefardyjsku, która kiedyś polecała w gazecie pani Malka Kafka pospołu z celebrytą Michałem Pirógiem, ale w kuchni niepodzielnie panowali dzisiaj dwaj mężczyźni ze szpachlami i jedno, co tam przyrządzali, to gips. Niech to więc będzie zapowiedź nadchodzącego dobra. Niech tylko kuchnia wildecka na powrót będzie czynna, będzie wege dynia po sefardyjsku i cymes z marchwi. Pomarańczowo, słodko i pysznie (zdjęcie poniżej przedstawia akurat to drugie i pochodzi z portalu vegparadise. Czyli zachęcająco).


a na koniec Aleksander Gierymski (1850-1901), Święto Trąbek, ok. 1880





No, to szana towa, Przyjaciele (pokój ludziom i baranom)!
Nie traćcie głów na święta!

c.d.n.

wtorek, 7 września 2010

Ofiara dla Zupataca - azteckiego boga z chochlami u ramion

Kto rano wstaje... ten ma wcześniej obiad. Są takie dni, że o trzynastej wjeżdża dopiero śniadanie (tak, tak, uczciwie pracujący ludzie tego świata załamują ręce nad niewyobrażalnym wręcz obiboctwem tak zwanej przyszłości narodu...). Nie dziś. Nie, bo nad głową remont i tłuczenie ścian w mieszkaniu powyżej. W głowie stado kangurów skacze w najlepsze po moich zwojach. Czekająca na dokończenie pisanina bardzo nie lubi takich odgłosów!! Bardzo nie lubi.... Bar-dzo-nie-lu-bi! Łup, łup, łup...Faaaaak!

Nie mogę się skupić, drogie stado torbaczy! Spakować torby i spieprzać łaskawie w podskokach do Australii - może was odwiedzę. Baja kon dijos, proszę, wszystko wam obiecam, tylko sio!

Czy to już paranoja? Może wejść pod stół i zwinąć się w kłębek, a może coś na nim postawić, bo jak tak wszędzie dudni, to i kiszki marsza grają? Najszybciej na świecie można zawsze zrobić zupę, wiesz? Myślę (ale to myśl paranoiczki, wiec bez przesady, nie bierz tego do siebie), że gdyby Aztekowie (skąd do diabła oni się nagle wzięli w mieszkaniu pełnym kangurów i kujących ściany facetów?) robili krupnik ku czci chochlorękiego bóstwa Zupataca, to tak by on może wyglądał. Na przebłaganie oddalenia hałasów z i znad głowy.

 


Zamiast kaszy jest quinoa (czyli komosa ryżowa), wyniesiona z domu kolegi w kieszeni (gracias, amigo). Poza tym przyjęłam super szybki wariant (kto widział stać u gara, gdy we własnym garze wolny ring torbaczy...). Na oliwie poddusiłam paseczki pora, marchew - częściowo startą, częściowo w plasterkach, ziemniaki w kostkę i różne suszone warzywa zamiast vegety. W garnku podgotowałam quinoa, tak do 3/4 (ok '15) Kiedy na patelni się poddusi, a w garnku podgotuje, trzeba połączyć - preferuję wariant "z gara do patelni (w ogóle, często robię zupę na patelni...yyyy...). wody dodać, jeśli mało, doprawić - solą, chili, listkami kolendry, innymi przyprawami, które się lubi. Gotuje się potem jeszcze około '5-'10, aż ziemniaki i quinoa będą miękkie. Przy odrobinie szczęścia marchewka pozostanie chrupka.

No dobre. Jasne, że kanapkę zrobisz w czasie krótszym niż '20, ale to jest lepsze. A ja na tym straganie propaguję miłość do lepszego.

Polub quinoa! Kiedyś spróbowałam sałatki, w której to było i się zachwyciłam. Bardzo dobre, sprawdza się do wszystkiego, do czego dodaje się ryż albo kaszę. Zdrowe i smaczne. Kosztuje niecałe 10 zł za pół kilo. Można i warto przełknąć! Czyli zrobisz sobie taki krupnias, tak? Uściski.

poniedziałek, 6 września 2010

Atak umundurowanego podziemia

Co myślisz o umundurowanych ziemniakach? Nawet jeśli jesteś pacyfistą, przyznać musisz, że ziemniaki w mundurkach smakują doskonale. Dłużej się gotują, ale to detal. Co mnie smuci? Że w Poznaniu to tylko pyra z gzikiem i pyra z gzikiem... A jak nie gzik, to masło, jak nie masło, to choćby śmietana, w komplecie ze śledziem najlepiej. A jak nie takie delicje, to co zrobić z ubogim ziemniakiem? No..?

Zrobiłam sos arachidowy

Sos arachidowy...hmmm. Brzmi wyrafinowanie? A jest to banalnie prosta odpowiedź na pytanie "co wyjdzie, jeśli wrzucimy do blendera garść orzeszków (pod)ziemnych, trochę oliwy i oleju lnianego?". Wyjdzie gęsty sos podobny do masła orzechowego (z którego można zrobić to samo w przypadku braku blendera), z którym poczciwy ziemniak staje się całkiem niezwykły! Nie trzeba go wcale przyprawiać, bo orzeszki były przecież solone. Przez to nawet ziemniaków nie soliłam. Doskonale pasują do tego ziarenka lnu do posypania i pokruszone orzechy włoskie. Albo nie.  Albo wymyśl coś innego.




piątek, 3 września 2010

Czasami gotuję za dużo...

Zgoda. Bywa tak...ale jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby w ostatecznym rozrachunku nie okazało się to najsłuszniejszym działaniem.


Wszystko wskazywało dziś, że nie wciągnę sama pieczonej cukinii z pasternakiem, a ani nie lubię sama jeść, ani odgrzewać na drugi dzień (choć wiemy, że niektóre rzeczy lepiej smakują wilokrotnie odgrzewane). Odsiecz przybyła nader niespodzianie, nie zapowiedzianie i z opóźnieniem (co brzmi dość dziwnie w kontekście niespodziewanego przybycia, ale TAK miłych gości oczekuje się zawsze), i dzielnie pożarła pozostałe pozostałości. 


I mi się też trafiła dokładka. Dowcip nie wart powtarzania. Ale śmieszny. Aż mi się czoło zabłyszczało ze śmiechu :)
 

Nie wiem co to jest, to zielone ziele, co mama mi przywiozła, ale obłędnie smakuje melonem, sprawdziło się do wczorajszej zupy dyniowej, teraz do cukinii...mmmm!!!!! Poza tym, cukinia, cebulka, pasternak, chilli, pieprz, sól i obowiązkowe orzechy włoskie na koniec. Kuskus też. Szybko się robi. Cacy wyżerka.

Kuchnia jest tu całkiem spoko. Będę lubić.

No i stół - sam powiedz!


PS. Madziu, przepraszam za nadprogramowe przywłaszczenie swetra. Oddam po wypraniu, lof. 

Wild(a) love!

W mieszkaniu na Wildzie jest super fajnie, chociaż jeszcze do pełni szczęścia brakuje zapięcia kilku spraw remontowych na ostatni guzik. Na razie mieszkam tu sama. Stół jest ładny i bardzo fotogeniczny (jak wszystko tutaj). A na stole bułka w kształcie serca. Jak Ci się podoba?


Oldskulowy talerz zawdzięczam Ridżu i Bubie.


 Aaaaa! Mówiłam już, że oboje z Pawłem jesteśmy zachwyceni Wildą? Dziś kupiliśmy dwa wiadra i sprzęt do mycia podłóg i Pani w sklepie była wspaniała. Z resztą Pani z sąsiedniego sklepu, w którym nic nie kupiliśmy, też była świetna. Miały terminal do kart płatniczych na spółę :) W ogóle, tu się roi od ciekawych osób.

Mam też pierwsze kwiaty na parapecie. W doniczce amarantowej.

Relacja z Tajnego Zgromadzenia

PRZEJĘCIE PAŁACU KULTURY

Relacje z Tajnego Zgromadzenia mającego na celu Przejęcie Pałacu Kultury odczytała Madzia nad pustymi talerzami po zupie dyniowej. Dobra zupa to była (long live ta zupa!), z dodatkiem marchewki, sporą ilością imbiru, gałki muszkatołowej i świeżych ziół (w tym jednego tajemnego składnika - ziela o melonowym aromacie, które pochodzi od mamy z działki i nikt nie zna jego nazwy...). No i mleko kokosowe. Wytwór wspólny KwK i MvH. Magda (AKA Afrodyta lub Żona niemieckiego Dyplomaty) i Paweł (czyli Biskup Tiru-Riru) uznali za stosowne ozdobić zupę parmezanem. Ja z innej, ale też włoskiej mańki - mielone orzechy włoskie. No, kurde. dobre to było. Objedli się a do tego wypili łyk australijskiego słońca z odkorkowanej zielonej butelki.


Skromny cytat z początku opowiadania, na zachętę:


"O zbiórce historyków sztuki o 3 w nocy pod Pałacem Kultury wiedzieli tylko specjalnie wyedukowani! Bardzo inteligentni ludzie z Poznania, którzy utworzyli Tajemne Zgromadzenie, mające na celu przejęcie Pałacu Kultury. Władzio stanął na czele tej organizacji, bo Pałac byłby spełnieniem jego wieloletnich, radykalnych planów na polu kultury [...] Jego dziewczyna o ksywie Wybranka św. Mikołaja też należała do tej bandy inteligentów i w realizacji odważnego posunięcia miała odegrać kluczową, lecz wcale nieoczywistą rolę."

Oraz - nie mogę sobie tego odmówić: charakterystyka wstępna postaci szczególnie mnie interesującej :)


"Tuż za tą pannicą balowym krokiem zjawiła się AKP, lecz chyba nikt jeszcze nie wie co ten skrót oznacza… Tak, lapidarna ksywa musi dotyczyć prawdziwej kobiety, która żadnej pracy się nie boi i w każdej chwili skłonna jest sama rozwiązać zagadkę własnego istnienia w społeczeństwie. I tym właśnie się zajmowała przez cały czas AKP oraz tym samym w obecnych okolicznościach. Była w TZ Pierwszą Deszyfrystką. Miała za zadanie łamać najtrudniejsze kody komunikacyjne, piny wejściowe, ale także obezwładniać strażników, przechytrzać system skomplikowanych alarmów tkwiących w ludzkich umysłach płci męskiej."

I na koniec zupa po raz wtóry. Godna spisku. Godna grzechu... godna głodnych. Wiwat kulinarno-bloggerskie fuzje! Wiwat dynia! Wiwat!

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...