Zgadza się, nie wchodzę do kuchni. Wiosenny detox. Do odwołania. Sok z aloesu (niesmaczny, ale zdrowy), morskie algi (inside and outside) w rolach zielonych sprzymierzeńców i wielu innych kiełkowo - lisciasto - miąższowych protagonistów. Krotochwila chlorofilowa, i mały survival z surowizną, by spróbować odczarować to dotychczasowe bycie omnivorem... Liście aloesu (taki zwyczajny, domowy, doniczkowy kaktus), oderwane od rośliny po dokładnym umyciu i przetrzymaniu w lodówce około tygodnia, po prostu trzeba zmielić i bardzo dokładnie przecedzić przez gazę. Przechowywać w lodówce. Pić mocno rozcieńczony (1 łyżeczka na szklankę) bo pieronem to gorzkie i skoncentrowane. Dodać sok z cytryny dla lepszego smaku. Nie ukrywam, że nie smakuje to wyśmienicie. Ale walory aloesu są ogromne i warto.
Sok z aloesu jest dobry chyba na wszystko... poprawia wygląd skóry, włosów, paznokci, wzrok, trawienie, krążenie, potencję seksualną (a mówią, że kaktusy sprzyjają staropanieństwu...), usuwa toksyny, wzmacnia stawy. Można go pić, wcierać (ratunek dla łysiejących), okładać (nawet nierozcieńczony sok albo taki ze świeżo urwanego liścia, leczy oparzenia i rany), kąpać się... sky is the limit w tym względzie (no, dobrze, alergia, ciąża i karmienie dziecka też). Można kupić gotowy preparat, ale jest koszmarnie drogi!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz